Archiwum dnia: 22 grudnia, 2014

Mój bardzo osobisty wpis.

Nie czułam tych świąt, że się tak wyrażę brzydko – za cholerę. Pomyślałam sobie, że znów to sprzątanie i planowanie tego wszystkiego. Kiedy zobaczyłam już w listopadzie świąteczne reklamy to byłam wręcz wściekła. Myślałam sobie, że ta wredna komercja zabija we mnie uczucia do rodzinnych spotkań i epatuje mi po oczach drogimi prezentami, na które mnie nie stać i wielu ludzi w Polsce, aby obdarowywać swoich bliskich najnowszymi komórkami, tabletami i tym wszystkim z wysokiej półki.

Myślałam sobie, że nie dam rady chyba tego wszystkiego ogarnąć, choć mąż pomaga. Myślałam sobie, że moje dzieci mają już swoje życie i zgrać z nimi termin świątecznego spotkania, aby wszystkim pasowało, aby przyszli do nas, to graniczy z cudem. Oni przecież mają jeszcze innych do obskoczenia, bo na przykład rodziców swoich mężów i ich rodzeństwo,  a więc  myślałam sobie, że logistycznie się nie da i może być tak, że spotkamy się dopiero po świętach, bo jest weekend. Zniechęciło mnie to, ale otrzepałam się i postanowiłam działać i wszystko zaczęło się pięknie układać.

Zabrałam się sukcesywnie do roboty, a więc okna, firany, szkło, planowanie zakupów i to jak ozdobić swój dom na święta, ale mimo to, nie czułam kompletnie bluesa i myślałam sobie, że coś ze mną w tym roku jest nie tak. Jednak się nie poddawałam i gdzieś tam w środku szukałam w sobie tego czegoś,  co by mnie natchnęło i zaczęło cieszyć na te wszystkie zabiegi i przygotowania.

Wiecie co, ale dopiero kiedy mąż zrobił wszystkie zakupy i miałam wszystko w domu, to dopiero poczułam w sobie werwę, prawdziwą taką, że już mam wszystko w domu i mogę się w kuchni produkować. Ktoś zada może mi pytanie, dlaczego nie szukam niczego w Bogu, który potrafi natchnąć ludzi nadzieją, siłą  i tym wszystkim, ale ja nie za bardzo wierzę, a więc może i dlatego trudno było mi szukać w sobie natchnienia. Święta to dla mnie przede wszystkim spotkanie z dziećmi i ich partnerami życiowymi, a najważniejsze, to z wnukami. Tak mają ateiści i nic na to nie poradzę, ale być może jestem ogołocona wewnętrznie z tych wszystkich uniesień i kościelnej tradycji. Może jestem uboższa, a może po prostu się starzeję, że było mi tak ciężko.

Paradoks jest w mojej rodzinie taki, że kiedy ja szarpałam się z mężem, moje dzieci szły do kościoła i się za nas modliły. Modliły się na rekolekcjach, abyśmy w końcu poszli po rozum do głowy, jako rodzice, bo kochały nas tak bardzo. Ta wiara tkwi w nich do dzisiaj, a ja i mąż nigdy do kościoła nie lgnęliśmy, choć drogą prób i błędów w świecie ateizmu doszliśmy do wniosku, że tak po ludzku powinniśmy dać swoim dzieciom stabilizację i powinniśmy pokazać, że bez kościoła też się da i możemy wyjąć na prostą i tak też się stało w końcu – o losie.

Wracając do mojego zaniku odczuwania świąt, to mam tak, że kiedy mam zajęcie, to też myślę. Myślę sobie, że doczekałam kolejnych świąt w jako takim zdrowiu. Mąż jest obok mnie i razem ciągniemy ten wózek. Gdzieś około soboty miałam częste chwile płaczliwe i zaczęło mnie porządnie ruszać. Stałam się taka uwrażliwiona, że co troszkę miałam mokre oczy i oto już wiedziałam. Wiedziałam że to jest ten moment, że zrobię wszystko, aby te kolejne dane nam święta zapragnęłam znowu przeżywać i nagle pojawiła się wena i chęć wielka, by w miarę możliwości wszelakich znów było cudnie i magicznie.

Myślałam sobie, że było w moim życiu tak wiele sytuacji, że powinno praktycznie nie być  już mnie na tym świecie, a jednak jestem na przekór wszystkiemu i tym bardziej chce mi się cieszyć moją rodziną i oby dane mi to będzie i za rok. Może ponownie pokonam samą siebie i przyjdzie wena do szykowania, a potem przeżywania. 

Pierwszy raz, mój eksperyment przy pomocy męża. Jest inaczej i jest śmiesznie, bo moja wena się odnalazła i zaszalała 🙂