Archiwa miesięczne: Marzec 2016

A kiedy cię pocałuję, Trzy dni w gębie cukier czuję – Jan Kochanowski

Dzień dobry. 🙂

Na moim blogu staram się poruszać różne tematy i staram się, aby te tematy były ciekawe i pomocne, choć często bywają kontrowersyjne.

Dziś o cukrze!

Nie szkodzi kochani, że ograniczamy w swoim menu wszystkie napoje i potrawy, w których podejrzewamy, że jest cukier.

Nie szkodzi, że ograniczamy spożycie słodkości i nie słodzimy herbaty, ani kawy, bo i tak we współczesnym świecie skazani jesteśmy, jakby podstępnie do spożycia cukru wbrew naszej woli.

Dlatego, bo cukier jest wszędzie dosłowne i nie jesteśmy w stanie uniknąć jego spożywania. Podstępnie ukrywany jest na etykietach i występuje pod innymi nazwami, które usypiają naszą czujność.

Jednak nie można popadać w paranoję, gdyż naukowcy dopuszczają w ciągu doby spożycie 6 łyżeczek cukru, ale bądźmy ostrożni, bo nadmierne spożycie cukru prowadzi do wielu chorób cywilizacyjnych, a cukier wcale nie krzepi.

 

Cukier to silny środek uzależniający. Często przyjmujemy go w ukrytej formie nie mając tego świadomości. Jak wykazują niezależne badania, coraz więcej osób cierpi z powodu chorób będących konsekwencją jego spożywania. Mowa o cukrzycy, nadwadze, otyłości, chorobach Alzheimera i nowotworach. Dlaczego tak poważny problem jest pomijany w głównym nurcie informacyjnym? Czy cukrowe lobby trzyma w ręku polityków? Hans-Ulrich Grimm jako pierwszy ujawnia skandaliczne związki pomiędzy państwową protekcją cukrowników i najważniejszymi chorobami cywilizacyjnymi. Ujawnia globalne powiązania biznesowe tego przemysłu, opowiada o cierpieniu ofiar oraz o tle i możliwościach rozwiązania cukrowego problemu. Uwolnij się od „białej śmierci”.

 

Błyszcząca ciekawostka :)

Dobry wieczór. 🙂

Kiedy dzisiaj Antoni Macierewicz ogłosił 20 przyczynę katastrofy smoleńskiej, to ja szybko pilotem przełączyłam kanał i natrafiłam na bardzo ciekawy dokument, który kompletnie mnie pochłonął. 

Nie wiedziałam, że istnieje coś tak pięknego jak kamień o nazwie zultanit, który bardzo trudno zdobyć, gdyż występuje w niewielu miejscach. Polowanie na ten kamień, to jest nie lada wyzwanie, gdyż usadowiony jest w podziemnych miejscach – grotach, jaskiniach bez dostępu światła. Dlatego tak trudno zlokalizować jest jego występowanie i tak trudno jest natrafić na żyłę tego cudeńka.

Występuje w Turcji i jest rzadkim kamieniem o tak pięknych barwach i naprawdę w sieci nie ma zbyt wielu wiadomości o nim w języku polskim, a więc wklejam tekst jaki udało mi się znaleźć, abyście poznali bliżej walory i piękno tego niezwykłego kamienia. 

Może komuś te wiadomości przydadzą się podczas planowania zakupu biżuterii dla siebie, albo na prezent. 🙂

Turecki skarb

Zultanite jest kamieniem od niedawna wykorzystywanym do produkcji biżuterii, jednak jego właściwości sprawiają, że zaczyna cieszyć się on coraz większą popularnością wśród klientów salonów jubilerskich na całym świecie. Zainteresowanie to bierze się z faktu, że kamień ten zmienia kolor – od zielonego poprzez bursztynowy do malinowej czerwieni. Kamień ten jest rzadki i występuje tylko w Anatolii w Turcji. Kolor kamienia zmienia się w zależności od kąta padania światła – inną barwę ma w świetle dziennym, inną w pomieszczeniach, co sprawia, że kamień może zmienić kolor kilka razy dziennie. Przez specjalistów zultanite porównywany jest do aleksandrytu, jednak w przeciwieństwie do niego wyświetla szereg barw, a nie tylko dwie podstawowe. O niezwykłości kamienia świadczy również występujące w zultanite zjawisko „kociego oka”, efekt odbicia, który pojawia się jako jedno jasne pasmo światła na całej powierzchni kamienia. GIA (Gemological Institute of America) klasyfikuje zultanite jako II typ przejrzystości kamienia, co oznacza, że ogladając kamień nie zauważa się „wtrąceń”. Kamień jest twardy, 7 w skali Mohsa, a współczynnik załamania światła wynosi 1,75. Podkreślenia wymaga fakt, że po raz pierwszy zultanite został oszlifowany i wykorzystany do produkcji biżuterii w 1977 roku. Obecnie pojawia się w niej coraz częściej, a ze względu na swoje unikalne właściwości i trudność w jego pozyskaniu jest jednym z ciekawszych kamieni jubilerskich pojawiających się na rynku w ostatnim czasie.

http://www.polskijubiler.pl/artykuly-z-dzialu-2?k=137%2F58%2Fnumer%2F01-2015%2Fdzial-problem-bran-y

W Polsce zaczął unosić się zapach naftaliny!

Dobry wieczór. 🙂

Poranek i strach otworzyć media. Strach czytać Facebooka i oglądać narodową telewizję, a nawet doszło do mnie to, że strach oglądać także telewizję prywatną.

Najpierw wyjaśnię dlaczego telewizja prywatna zaczęła mnie też przerażać! – Dlatego, że zapraszani ludzie to tej telewizji są nie z mojej bajki. Kiedy spotykają się na wizji ludzie z przeciwstawnych opcji, to słuchając tych od prezesa nóż w kieszeni się otwiera, bo tyle kłamstw i przeinaczeń, to ja w życiu nie słyszałam. Dlatego coraz częściej dochodzi do tego, że ja telewizyjna emerytka mam dość i po prostu telewizor wyłączam. Nie da się słuchać tego Terleckiego, który ma pod oczami dwa kielichy setki.  Nie da się słuchać „Obatela” Czarneckiego, a także Kuchcińskiego nie mówiąc już o dziewicy Pawłowicz  i innych wyciągniętych jak króliki z kapelusza. Pewnie mi tak zostanie dopóki ta opcja będzie  Polskę „rozpierniczała”.

Jaki wstyd w świecie, że Prezydent USA nie ma ochoty na spotkanie się z „Prezydentem” Dudą. Jaki to wstyd, że pewnej wiosce „Premier” Szydło obiecała wodociągi, a mieszkańcy na święta zostali bez wody!  Jaki to wstyd, że w kampanii padło tyle obietnic z ust „Prezydenta” i Premier”, a w rzeczywistości Polską rządzi mały pan, który zieje nienawiścią i rozstawia wszystkich po kątach!

To już nie jest wolny kraj, w którym każe się rodzić wszystkim kobietom,  kiedy nawet stwierdzi lekarz, że płód jest wadliwy, bo aborcja  będzie bezwzględnie zakazana, bo jak nie – to więzienie!

I aby nie było, że jestem za aborcją! Absolutnie! Każda ciąża jest droga na wagę złota, ale jeśli lekarz twierdzi, że dziecko będzie z wysoką wadą i w konsekwencji będzie niepełnosprawne, bo dlaczego zabiera się polskim kobietom drogę decydowania o własnym życiu!

Dokąd to wszystko zmierza? Dlaczego cofamy się do średniowiecza, kiedy świat szuka najlepszych rozwiązań dla ludzkości.

Jednak wróćmy do telewizji!

Oto dziś z telewizji publicznej odeszły dwie kobiety z wielką klasą, które w przestrzeni publicznej miały coś do powiedzenia.

Dziś z widzami pożegnała się wdowa smoleńska – Joanna Racewicz, która prowadziła przez 5 lat „Panoramę”.

Pewnie nie mogła znieść atmosfery w telewizji pod wodzą rozwodnika Kurskiego i dziś pożegnała się z widzami.

I tu dodam, że od czasu do czasu z przyjemnością ją oglądałam, ale zrobiło mi się strasznie smutno, kiedy przeczytałam, że z tych samych powodów odeszła Grażyna Torbicka – znawczyni kina światowego po 31 latach pracy!

Nie jest to normalne moi kochani, kiedy „naftaliniarze” pozbywają się ze swoich szeregów ludzi z klasą i kompetencjami.  Kurtyna, bo nic więcej mi się już pisać nie chce, a tylko zapadam się w sobie i myślę – szkoda Cię Polsko!

 

„Po 31 latach pracy w Programie 2 TVP poczułam, że to dobry moment by spojrzeć na świat z innej perspektywy. Przez 20 lat realizując, wraz z moim zespołem, magazyn filmowy Kocham Kino gościliśmy w naszym programie wspaniałych twórców i ich dzieła, starając się obiektywnie prezentować wszystkie trendy i osiągnięcia polskiego i światowego kina” – czytamy w liście Torbickiej.

„Dziękuję, że byliście z nami, dziękuję za wszystkie sugestie i inspiracje” – napisała dziennikarka.

W dalszej części zaznacza, że „sztuka filmowa to pasja”, której nie ma zamiaru porzucać. Nie wyklucza także współpracy z TVP2 w przyszłości.

„Telewizja Polska – Program 2 to miejsce, w którym rozwijała się moja droga zawodowa. Zostawiam tam znaczną część mojego dorobku twórczego i mojego życia, dlatego nie wykluczam w przyszłości współpracy z TVP w obszarach, w których będę mogła wykorzystać swoją wiedzę i doświadczenie w propagowaniu sztuki i kultury”

Nie róbmy dzieciom krzywdy!

Dobry wieczór świąteczny. 🙂

Staram się na blogu pisać o ważnych sprawach, nad którymi warto się pochylić i jeśli nie piszę samodzielnie tekstu, to wklejam tekst innego autora, który zrobił to ode mnie lepiej, czyli fachowo.

Może warto się zapoznać z tym artykułem i propagować go, by ludzie zdali sobie sprawę z tego, że może nieświadomie robią swoim dzieciom krzywdę. Może warto przy stole świątecznym – rodzinnie podyskutować nad tematem innym, niż polityka.

„Kochani rodzice, za 10 lat moi znajomi będą mnie gnębić za to, co dzisiaj robicie na Facebooku. Proszę przestańcie”

To nie jest pierwszy raz, kiedy spotykam się z nieprzychylnym spojrzeniem. Przezabawne zdjęcie jak jem gofra z bitą śmietaną już raz wypłynęło. Na szczęście nie podczas rozmowy o pracę. I ta kompromitująca fotka z jakimś kuzynek o którym nie mam pojęcia i z którym w ogóle nie mam kontaktu. Można by dać jej roboczy tytuł „najgorsze rodzinne wakacje za granicą”. Czy jest szansa, że się od tego uwolnię?

 Dlaczego moje słodkie stopki i maleńkie rączki muszą oglądać znajomi znajomych i ich znajomi?
To prawda, nie ma nic słodszego niż maleńkie różowe paluszki, nieużywane piętki i gładziutka pupcia. Można dumnie wypiąć pierś na wszystkie „ochy” i „achy”. Zawsze jest temat do rozmowy. A moje to śpi już cała noc, a moje pięknie zjada wszystkie posiłki, a moje robi najmniej śmierdzące kupki. Tak wiem – to ja byłam zawsze naj. Dla rodziców własne dziecko jest zawsze „naj”. Więc powód do dzielenia się zdjęciami tych wszystkich „naj” jak NAJbardziej oczywisty.
Dlaczego musi mnie śmieszyć to co was?
Mały bobas wysmarowany od góry do dołu kremem na odparzenia – super zabawne. Dzidziuś wcierający marchewkę we włosy mamy – komedia w trzech aktach. Ja przecież też byłam takim zabawnym niemowlakiem. Biegałam nago po ogródku z pętem kiełbasy w jednej ręce i okularami dziadka w drugiej. Zbierałam liście podczas jesiennego spaceru a po czapce chodził mi ślimak. Oczywiście, że tego nie pamiętam, ale dzięki wam mam piękne fotografie z tego okresu. Które znam nie tylko ja.
Dlaczego nie możemy mieć chociaż kilku wspomnień tylko dla siebie?
Pierwszy raz dałam buziaka tacie, pierwszy raz zrobiłam siusiu na nocnik, nasz pierwszy piknik, pierwsza wycieczka rowerowa, pierwsze wspólne Boże Narodzenie. Tak – wiem, wiem, widzieliście te zdjęcia, wszystko wiecie, nie musimy już rozmawiać.
Dlaczego bagatelizujecie wszystkie trudne dla mnie chwile?
Pamiętacie mój pierwszy dzień w szkole? Strasznie się stresowałam. Nikogo nie znałam, wszystko było dla mnie nowe. Chciałam się wtulić w wasze ramiona i bezpiecznie wrócić do domu. Nie potrzebowałam wtedy tysiąca zdjęć, sztucznych uśmiechów i ubolewania, że któreś z nich jest rozmazane, albo kadr jest nieco inny niż założyliście na początku.
Dlaczego muszę ponosić konsekwencje waszych decyzji?
Dokładnie tak. Wy zdecydowaliście, że pokażecie światu moje nogi, ręce, pupę, mój pierwszy upadek na rowerze i twarz upaćkaną lodami czekoladowymi. Pokazaliście też, jak maluję wielkanocne pisanki i jak mierzę w sklepie wymarzone buty. Pokazaliście jak boję się wizyty u dentysty i jak dumnie kłaniam się po koncercie w szkole muzycznej. Teraz wiem, że tego nie chciałam. Ale nie miałam wyboru i muszę dumnie uśmiechać się kiedy tylko ktoś wspomina o tym, jak uroczo czytałam kolorową książeczkę siedząc na nocniku. Bo uśmiech i brak komentarza bolą najmniej.
Dlaczego mi to zrobiliście?
Pewnie gdybym mogła wtedy podjąć decyzję, poprosiłabym was o wklejenie tych wszystkich fotografii do rodzinnego albumu. A później ustawienie go na półce nad kominkiem i wracanie do tych zdjęć tylko podczas wspólnych wieczorów. Ale nie daliście mi wyboru. Podjęliście decyzję za mnie. Czy na pewno najlepszą? Może dla was, bo dla mnie na pewno nie.To nie wy musicie opowiadać o wakacjach nad Bałtykiem podczas rozmowy o pracę. To nie was potencjalny przyszły szef pyta o wrażenia z wycieczki rowerowej po Lubelszczyźnie. Skąd wie? Skoro nie ode mnie i nie od was, to może od znajomych znajomych? Może ze strony internetowej regionu? Albo z folderu informacyjnego?
Dlaczego zamiast pokazywać zdjęcia dziecka w sieci nie spotkacie się ze znajomymi na żywo?
Są ciekawi jak wyglądam? Niech przyjdą, napiją się kawy, poukładają ze mną puzzle albo porzucają piłkę. Chcą wiedzieć co robię i jakich słów używam? Chętnie z nimi porozmawiam. Nie brakuje wam kontaktu z żywym człowiekiem? Naprawdę wystarcza wam wymiana komentarzy pod moim zdjęciem? Dlaczego moim? Dlaczego nie pokażecie nieba albo kwiatów z ogrodu? Dlaczego to muszę być ja? Jestem lekarstwem na nudę w innych aspektach życia? Alternatywą dla prawdziwej rozmowy? Kim – choć chciałabym zapytać – czym dla was jestem?
Może czas już zdać sobie sprawę, że wrzucenie do sieci zdjęcia oznacza zgodę na korzystanie z niego. Raz udostępnione zostanie podane dalej. Raz pokazana buzia nie zginie w czeluściach Internetu. Zawsze będzie można ją wyłowić i od nowa pokazać światu. Nawet po latach. Internet nie zapomina. Internet nawet nie wspomina. On przypomina. O wszystkim. O tym co dobre, piękne, co słodkie i urocze, o tym co smutne, kompromitujące i zabawne. O tym, co zapewne będzie mogło być wykorzystane przeciwko mnie.Zaczekajcie na mnie i pozwólcie zabrać głos. Macie szansę, póki jestem jeszcze maleńka i nie zdążyliście zrobić za wiele. Chcecie dla mnie jak najlepiej, więc nie skreślajcie mnie na starcie. Wstrzymajcie się, żebyście nie musieli później żałować. Bo później będzie za późno.Mamo, tato – bardzo was o to proszę.

Ta notka leżała długo w szkicach, a teraz nadaje się na okres świąteczny

Przychodzimy na ten świat i nikt nie zagwarantuje nam, że wędrówka przez życie będzie tylko po płatkach róż, i że będzie lekko.

Rodzice przeważnie chcą tylko szczęścia dla swojego dziecka, ale kiedy ich dziecko idzie w świat, to zawsze w jego życiu może wydarzyć się nieszczęście, bo na przykład może trafić na złych ludzi, złego partnera, złego szefa i tak dalej.

Nie ma chyba na tym świecie ludzi do końca szczęśliwych, a jeśli są, to po prostu są szczęściarzami, gdyż dobrze w życiu wybrali, bo potrafili się ustawić, bo mieli intuicję, aby omijać szerokim łukiem ludzi złych i toksycznych, albo się po prostu sprytnie kamuflują.

Niestety, ale większość przeżyło swoje wielkie traumy, albo przeżywa, ale sobie myślę czasami, że wszystko jest po coś, aby uczynić nas lepszymi ludźmi, choć bywało ciężko, nie do zniesienia.  Jednak kiedy to  się  przetrwa, to powinno czynić nas lepszymi ludźmi. Ludźmi wyrozumiałymi na ludzkie dramaty, a więc powinniśmy wyciągać wnioski, że to, co się wydarzyło powinno nas tylko wzmocnić życiowo i dodać nam mądrości tzw. życiowej.

Ze swoich doświadczeń życiowych powinniśmy starać się wynosić naukę i empatię, bo nie wszyscy ludzie na świecie są źli i nie wszyscy chcą nam zrobić krzywdę. Trzeba stosować zasadę, że nie wszyscy chcieli nas oszukać, zdradzić i nie można nieść w sobie pokładów zgnuśnienia i nienawiści.

Jeśli zdamy sobie z tego sprawę, że to, co się wydarzyło złego w naszym życiu było być może po coś – będzie nam się żyło o wiele lżej i nie wpadniemy w poczucie osoby totalnie przegranej, że coś nam tam w życiu nie wyszło.

Nie warto zabijać w sobie człowieczeństwa i nie warto obwiniać wszystkich za naszą porażkę. Nie możemy tego robić i pokazywać światu skrzywdzoną twarz, bo wszyscy się od nas odsuną, gdyż ludzie nie lubią ludzi o twarzach bez uśmiechu i wiecznie zmartwionych i roszczeniowych. Ludzie odsuwają się od ludzi markotnych, zgorzkniałych i tych, którzy nie potrafią rozmówcy patrzeć prosto w oczy.

Zmierzam do tego, że należy z siebie wykrzesać empatię i spojrzeć na życie bardziej słonecznie bez względu na to, ile życie dało nam w kość, a wtedy życie stanie się bardziej łaskawe i przez taką postawę znajdziemy osoby  -perełki na swojej drodze.

Ja znalazłam perełkę w sieci i z tego powodu ogromnie się cieszę. Ale i w życiu realnym mam swoje perełki, z którymi dogaduję się świetnie, choć te perełki przeszły w życiu też przez swoje traumy i piekło.

Ale znam też osoby, które przeszły przez piekło, bo nawet przez obóz koncentracyjny, a mimo tego wciąż tkwią w tym obozie i nie liczą się z drugim człowiekiem, bo żyją wciąż traumą przez jaką przeszły. Nie lubią ludzi i robią wszystko, by tych ludzi wyśmiewać, dokopać im, wyszydzić, co świadczy tylko o niskim instynkcie, że przeżytą traumą należy obdzielić wszystkich dookoła. Uważam, że taka osoba nie jest osobą szczęśliwą, gdyż zamknęła się w swojej nienawiści i takim ludziom tylko trzeba współczuć.

PS. Wiem, kiedy ja się stanę wściekła! Kiedy będzie mnie bolało całe ciało i lekarze nie przyniosą mi ulgi. Wówczas będę pomstować na cały świat, rozgoryczona, przestraszona i zła,  że mnie boli, a oni nie chcą mi tego skrócić. To jest jedyna moja forma agresji, bo tak bardzo się boję bólu. 

Jeśli jeszcze mnie nie boli, to potrafię kochać świat i ludzi i wciąż dostrzegam, że wielu z nich, to dobrzy ludzie.

Chyba przynudziłam 😀 – Wybaczcie starszej kobiecie 🙂

Bądźmy dla siebie dobrzy choćby na Wiosnę 😀

Przepraszam za ten tekst przed świętami! (Artykuł z sieci)

Mamo, jedziemy do domu opieki. Czyli jak zajmujemy się starymi rodzicami

Aleksandra Szyłło
24.03.2016 01:02
 
Fot. GETTY IMAGES
Kazała nam przyrzec, że nie oddamy jej ani do szpitala, ani do żadnego domu opieki.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Agnieszka: – Mama kończy 87 lat. Mieszka sama. Prawie już nie widzi, nie może sama wyjść. W zdrowszym oku ma widzenie tunelowe – jaskra. Porusza się po mieszkaniu po omacku, na pamięć, dobrze je zna.Co drugi dzień przychodzą do niej dwie, a czasem nawet trzy Ukrainki. Robią zakupy, sprzątają, gotują. Mamę męczy, że to one gotują, uwielbiała gotować i przede wszystkim umie świetnie to robić. Mama za Ukrainki płaci sama. Wspierają ją w tym Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu i Claims Conference, organizacja świadcząca pomoc ocalonym z Zagłady. Mama jako dziesięciolatka trafiła do getta, potem do końca wojny ukrywała się. Gdyby miała tylko emeryturę, byłoby bardzo źle. Mimo iż pracowała ciężko, była reporterką radiową. Radio było jej życiem, pracowała, aż choroba dosłownie nie przykuła jej do łóżka.

To się stało niecałe dwa lata temu. Mama złamała staw biodrowy. Złamanie było wynikiem chemii, mama od lat ma nowotwór. Chemia pustoszy kości. Przed złamaniem, w lepsze dni, mama była w stanie wyjść do najbliższego sklepu. Ambicja mamę trzymała, nie zgadzała się na żadną pomoc. Po złamaniu musiała odpuścić. Zaczęły regularnie przychodzić Ukrainki.

 

Mama ma partnera życiowego. Tego samego od 45 lat. Nigdy razem nie zamieszkali. Bronek mieszka w Olsztynie, mamę w Warszawie trzymała praca. Teraz mogliby razem zamieszkać. Ale już obydwojgu wydaje się, że to za duże przedsięwzięcie. Trzeba by sprzedać jedno mieszkanie – on ma ogromną bibliotekę, gdzie pomieści książki?

Zawsze było tak, że z Bronkiem spędzali razem wakacje, przez wiele lat pod namiotem. Za komuny dziennikarz radiowy miał sześć tygodni urlopu. Dopiero niedawno zrezygnowali z tego pomysłu na rzecz domku letniskowego. Gdy mama zwolniła w pracy, spędzali tak całe lato, rozstawali się na zimę. Przez resztę roku odwiedzali się. Po złamaniu biodra mama nie może już wybrać się w podróż, Bronek przyjeżdża do Warszawy.

Ja też mieszkam na Mazurach, ale daleko od Olsztyna, na wsi. Za każdym razem, gdy trzeba mamę dowieźć na chemię czy badania, czy wykłócić się o coś w szpitalu – wsiadam w auto i w trzy godziny jestem. Sama z siebie nie lubię przyjeżdżać do Warszawy. Po latach intensywnej pracy w różnych instytucjach kultury w dużych miastach wybrałam sobie na emeryturę domek w głuszy. To moja samotnia, tu tłumaczę książki.

Czy brałyśmy z mamą pod uwagę, że zamieszka u mnie? Nie było nigdy na ten temat rozmowy, ale mama wie, że ja bym nie chciała. Czy mama by chciała? Nie wiem. Mama, niezależnie od stanu zdrowia, jest samodzielna i uparta. Dla obu stron byłaby to męka. Wzięłabym mamę tylko w wypadku kompletnej niemożności rozwiązania tej sytuacji inaczej.
Oddanie jej do domu opieki nie wchodzi w grę. Byłaby bardzo nieszczęśliwa. Po doświadczeniach szpitalnych straciłam zaufanie do jakiejkolwiek formy zorganizowanej opieki. Powiem wprost: mama po złamaniu biodra nie wyszłaby żywa ze szpitala, gdyby nie to, że godzinami wisiałam na telefonie z przyjaciółką geriatrą. Relacjonowałam przyjaciółce objawy, jakie ma mama, koczowałam na szpitalnym korytarzu i wymuszałam na lekarzach podstawowe działania. Do dziś nie mogę uwierzyć, że gdy mamie przyplątało się w szpitalu zapalenie płuc i dostała 39,5 st. gorączki, lekarz internista szedł do niej na ortopedię z innego piętra półtora dnia! To co by było, gdybym nie pilnowała?

Wiszenie na telefonie jest ważną częścią mojej relacji z mamą. Od lat dzwoni do mnie kilka, nawet kilkanaście razy dziennie. Niedawno jeszcze doprowadzało mnie to do szału. Pytałam, dlaczego daje sobie prawo, by dzwonić do mnie o dowolnej godzinie z byle głupotą. Kiedy byłam dzieckiem, jedynaczką, zostało mi jasno powiedziane, że rodzice mają ważniejsze sprawy, niż zajmować się mną. Mama wychodziła na noc do pracy, zostawałam w domu sama i strasznie się bałam. Raz, jakimś cudem, znalazłam numer do niej do redakcji i zadzwoniłam w nocy, powiedzieć, że się boję. Dostałam taką burę, że przeszkadzam, że na długo odechciało mi się dzwonienia. Ale teraz, jak mama jest w takim poważnym stanie, to już odpuściłam. Niech dzwoni.

Nie rozpatruję kwestii opieki nad mamą w kategorii powinności ani w kategorii osobistego rozwoju, że mnie to jakoś ubogaca. Chodzi o naszą relację. Nie oddam mamy, byle mieć ją z głowy. Choć czasami zdarzało mi się powiedzieć: „Nie myśl, że przeszłam na emeryturę, by się tobą zajmować”. Ale ja też czasem jej potrzebuję. Czasem się jej radzę. Z mamą jest o czym porozmawiać.

 

2.

Anna: – Pierwsza rzecz, jaką chciałabym powiedzieć bliskim osoby, u której lekarze zdiagnozowali alzheimera, to żeby nie bały się iść do opieki społecznej. Źle brzmi, zwłaszcza osoby nieźle sytuowane, jak my, miewają opory. Tymczasem załatwiłam w ten sposób mamie wykwalifikowane, oddane opiekunki. Płaciliśmy, ale i tak mniej niż na wolnym rynku. Wtedy mama mieszkała z moją siostrą. A raczej siostra z mamą, bo siostra nigdy nie wyprowadziła się z rodzinnego domu.

Po trzech latach zobaczyłam w telewizji, jak Hanna Gronkiewicz-Waltz przecina wstęgę w pierwszym w Warszawie profesjonalnym dziennym domu opieki dla osób z alzheimerem, na Mokotowie. Dla nas! – pomyślałam. Ale nie powiedziałam nic siostrze, bo z moją siostrą jest tak, że jak ja coś zaproponuję, ona na sto procent będzie na nie. Postanowiłam czekać, aż sama na to wpadnie. Wpadła.

Do ośrodka zawozi się rodzica o ósmej rano i zabiera o siedemnastej, rodzina zyskuje czas na pracę. Mama otrzymała tam kompleksową specjalistyczną terapię, co jest niezwykle istotne, bo opóźnia proces neurodegradacyjny. W czasie gdy u mamy zdiagnozowano chorobę, przeczytałam w „Polityce” artykuł o alzheimerze, lekarz tłumaczył tak: z alzheimerem jest jak z rdzewieniem karoserii. Auta zjeżdżają z taśmy fabrycznej tego samego dnia, ale rdzewieć każde będzie inaczej. Jedno od klamek, inne od szyb. Tak jest z pacjentami z chorobą neurodegradacyjną, u każdego postępuje inaczej. Nie można przewidzieć, co będzie za miesiąc, rok. Jeden chory najpierw przestanie rozpoznawać bliskich, drugi najpierw przestanie sam korzystać z toalety. Dlatego tak ważne są ćwiczenia.

Przekonuję znajomych, żeby nie wstydzili się oddawać chorych rodziców na terapię. W naszym społeczeństwie wciąż pokutuje przekonanie, że jestem godzien szacunku tylko, jeśli się całkowicie poświęcę i sam zajmę rodzicem non stop.

Osoba na pewnym etapie alzheimera reaguje jak dziecko. Nie ma sensu tłumaczyć: „Mamo, jutro pojedziemy do ośrodka, który nazywa się tak i tak, zajmą się tobą specjaliści”. Mówi się: „Mamo, jedziemy na fajną wycieczkę”, łapie ciepło za rękę i wsiada do auta. Mama reagowała jak barometr na nasze nastroje, miny, ton głosu.

Wcześniej z mężem przeżyliśmy w ciągu jednego roku śmierć jego matki, która chorowała na raka; następnie mojego taty, też rak, i męża taty, który był bardzo zdrowy i nic nie zapowiadało jego odejścia. Przyjaciele pytali, jak przez coś takiego przejść. Nie da się racjonalnie ustawić opieki nad rodzicem.

Jak ktoś się łudzi, że dzięki pieniądzom logicznie ustawi logistykę i zapewni rodzinie względny spokój, może się zdziwić. To jest lawirowanie od pożaru do pożaru. Rodzice okopują się w swojej samodzielności. My pozostajemy w bezradności wobec ich oporu. Chory rodzic próbuje zaczarować świat, w ten sposób łapie się życia. Jest przywiązany do codziennych rytuałów. Popołudniową herbatę zawsze robiła mi żona? To tak ma być, bo póki tak jest, to znaczy, że wszystko jest dobrze. Rodzice chcą pozostać tą instancją wyżej, nie chcą posłuchać.

 

W domu dziennej opieki na Mokotowie można zostać tak długo, jak długo chory sam korzysta z toalety i nie rozbija grupy. Nieuchronnie przychodzi ten dzień, że trzeba się pożegnać.Gdy mama wróciła do domu, wystąpiłam do sądu o jej ubezwłasnowolnienie. Bałam się, że może zostać wykorzystana. Jakiś domokrążca sprzeda jej garnki za 5 tys. czy wetknie pożyczkę. Było dla mnie oczywiste, że skoro mama mieszka z siostrą, siostrę zgłosimy na prawną opiekunkę. Ale siostra wycięła mi numer. Przyszła do sądu i ogłosiła, że to mnie zgłasza na opiekuna, bo ona następnego dnia wyjeżdża na wiele miesięcy za granicę. Nie mogła mnie uprzedzić? Przekazała mi w sądzie matkę jak worek ziemniaków. Tuż przed długim weekendem, podczas którego okazało się, że wszystkie pielęgniarki albo wyjechały, albo są już dawno porezerwowane.
Wtedy podjęłam najlepszą decyzję w życiu: zadzwoniłam do felicjanek, które prowadzą w Białołęce dom opieki dla chronicznie chorych kobiet. Od przyjaciół wiedziałam, że są godne zaufania. Podczas pierwszej rozmowy siostra dyrektorka powiedziała, że nie ma miejsc, ale dodała: „Proszę czekać na telefon. W każdym miesiącu mamy uroczystą mszę i kogoś brakuje”. Tak właśnie delikatnie.

Po dwóch dniach odebrałam telefon, że możemy przyjeżdżać.

Do felicjanek trzeba już było zawieźć mamę wynajętą karetką. Jej stan z dnia na dzień pogarszał się. Miała wylewy, nie było już kontaktu. Tam mama spędziła ostatni miesiąc. Byłam u niej codziennie. Zauważyłam, że w godzinach 10-11.30 jest w lepszej formie. Codziennie jak w zegarku. Czytałam jej wtedy książki i trzymałam za rękę. To było jedyne, co mi przyszło do głowy. Po obiedzie mama zasypiała.

Na szczęście wtedy, po powrocie z sądu, nie przyszło mi do głowy, żeby zawieźć mamę do szpitala. U felicjanek naoglądałam się, w jakim stanie odbierani są seniorzy po kilku tygodniach w szpitalu. Odleżyny, często przyplątuje się dodatkowa infekcja. Czasem nie ma wyjścia. Ale jeśli jest, lepiej tego uniknąć w sytuacji, gdzie i tak nie ma mowy o leczeniu, chodzi o opiekę.

U felicjanek wspaniałe było to, że są wyczulone na potrzeby chorej i szybko reagują. Jednego dnia przyjeżdżam – mama ma zmienioną dietę. Nie była już w stanie połykać, dostaje gęste zupy. Innego dnia – ma już sondę z pokarmem. Kolejnego – jest maska tlenowa, cewnik. Człowiek w domu sam nie ma o tym wszystkim zielonego pojęcia.
Z czasu gdy opiekowaliśmy się z mężem w domu teściową i moim ojcem, pamiętam ciągły strach. Czy ten nowy objaw to znak, że mamy pilnie wzywać karetkę? Czy to normalne? I ciągle wzywaliśmy pogotowie albo niepotrzebnie, albo za późno. Teściowa przez pewien czas nie oddawała moczu i jak w końcu wezwaliśmy karetkę, powiedziano nam, że przyjechali w ostatniej chwili. Za chwilę pękłby jej pęcherz! Wyobraża sobie pani narazić chorą na nowotwór osobę na taki dodatkowy ból! A my przecież nie wiedzieliśmy, kiedy zakłada się cewnik, nikt nas o tym nie uprzedził. Dlatego byłam taka szczęśliwa, że mama jest pod profesjonalną opieką.

Jesteśmy ateistami, ale felicjanki ani razu nie dały nam odczuć, że to problem. Nie było prób nawracania nas. Mąż na początku chodził za to po tym domu mocno zdziwiony. Szeptał do mnie: „Anka, one się uśmiechają! One chyba nawet ciebie lubią! One lubią pacjentów!”. Po doświadczeniach szpitalnych i opowieściach znajomych o innych domach opieki człowiek się tego nie spodziewa. Myślę, że to wcale nie jest łatwe lubić pacjentów. Zwłaszcza że tu każdy przyjeżdża umierać.

Jedyne, co nie pozwalało zapomnieć, że jest to miejsce katolickie, to msze transmitowane w niedzielę przez radiowęzeł, na cały regulator. Ale przecież większość pacjentek chce słuchać, a niedosłyszą. Więc jest to zrozumiałe. Przyjaciółka, która też miała mamę w tym domu, kłóciła się o te msze. Ja odpuściłam.

Tego dnia, gdy siostry uprzedziły, że z mamą jest bardzo źle, zostałam. Zaskoczyła mnie taka sytuacja: po kilku godzinach czuwania zeszłam piętro niżej zrobić sobie kawę, a gdy wróciłam po trzech minutach, przy mamie już była siostra. Umierającej nie zostawia się samej. Gdy mama odeszła, po pewnym czasie jedna z sióstr zapytała, czy chcę porozmawiać o śmierci.
W naszym społeczeństwie panuje hipokryzja: z jednej strony mówimy, że nie wolno oddawać starych rodziców, z drugiej – w domu często wolimy opiekować się rodzicem nie swoimi rękami, tylko rękami siostry lub brata. Mam przyjaciela, który zaproponował braciom, że weźmie mamę z alzheimerem do siebie, bo ma największy dom. Ale u mamy, byłej nauczycielki, choroba poszła w takim kierunku, że dzień i noc wyzywała największymi wulgaryzmami synową i wnuczkę. Nikt nie podejrzewał, że ta dystyngowana kobieta zna w ogóle takie wyrazy. Byli na skraju wytrzymałości. Gdy mój przyjaciel zaczął z braćmi temat, że może trzeba będzie jakoś inaczej zorganizować mamie opiekę, oburzyli się i odwrócili. A wie pani, co mojemu przyjacielowi powiedział spowiednik? „Matce to ty już wiele nie pomożesz, a stracisz rodzinę”.

Moja siostra założyła mi teraz sprawę w sądzie, że oddałam mamę do felicjanek i w ten sposób naraziłam jej zdrowie.

3.

Marta: – Do 93. roku życia mama mieszkała sama, w segmencie ze schodami. Była otyła, nie wychodziła już na zakupy, poruszała się po domu i ogrodzie. Dwa razy w tygodniu przychodziła pani, robiła zakupy i sprzątała. Trzy uliczki dalej mieszka moja starsza siostra, w tym czasie była już na emeryturze. Miały stały rytuał: siostra przychodziła do mamy koło jedenastej, piły herbatę, gotowały obiad, jadły. Ja przez lata codziennie wpadałam wieczorem, dużo pracuję. W każdą niedzielę u mamy był obiad, absolutnie obowiązkowy. Dwa razy w tygodniu mama grała w brydża, jak przestała wychodzić, znajomi wpadali do niej.

Mama nie była ani dnia sama. Mimo to nie było wszystko w porządku. Mimo że byłam tam dzień w dzień, mama wciąż uważała, że jestem za mało. Niby tego nie mówiła, ale dawała do zrozumienia. Było stałe napięcie. Chciałam się nią zajmować, ale dużo pracuję, nawet po 12 godzin. Mam dorosłą córkę i wnuki, z którymi lubię się pobawić. I padam na nos. A jeszcze chciałabym czasem spotkać się z przyjaciółkami, poczytać książkę. Od 20 lat jestem rozwiedziona i cenię ten mój świat, który sobie zbudowałam: przyjaźnie, ale też samotność.

Gdyby mama chociaż dała się sobą zaopiekować. Ale było tak: najpierw przynieś, wynieś, pozamiataj, a potem siadaj i słuchaj: „Jestem matką i mam obowiązek cię poinstruować”. Stała jakby na mostku kapitańskim, a ja czułam się ubezwłasnowolniona.

Moja siostra ma ducha samarytanki. Ale też miała mi za złe, że za mało się udzielam. Pomimo że to ja zawsze wszystko mamie finansowałam. Emerytura służyła mamie wyłącznie na jej drobne osobiste wydatki. Po jakimś czasie budzi się w człowieku sprzeciw i niewiele można z tym zrobić. Moja przyjaciółka powiedziała kiedyś: „Patrz, to niesprawiedliwe, oni opiekują się nami do 18. roku życia i już. A my nimi czasami po kilkadziesiąt lat, w terrorze emocjonalnym”. Coś w tym jest.

W wieku 93 lat mama dostała udaru. Nie wstała z łóżka. Za dziesięć dni miałam ważny wyjazd zagraniczny, musiałam na gwałt znaleźć fachową opiekę. Zadzwoniłam do prywatnej kliniki medycznej. Opiekunowie płatni za dobę. Strasznie drogo, ale profesjonalnie i bezpiecznie. Po moim powrocie trzeba było szukać czegoś innego. Wbrew pozorom to wcale niełatwe, jeśli czas nagli, a potrzebujemy kogoś godnego zaufania, kto zamieszka z chorą matką w jej domu.

Przypomniało mi się, że znajomym niedawno zmarł rodzic i zwolnili opiekunkę, którą bardzo chwalili. Zadzwoniłam, udało się, szuka pracy. Przed mamą musiałyśmy ukrywać, że to Ukrainka. Że i tak słyszała po akcencie? Pewnie tak, no widzi pani, taki cyrk. Ale musiałyśmy udawać, że nie, bo mama jeszcze z wojny miała przekonanie, że Ukraińcy to najgorsze plemię i do domu żadnego nie wpuści. Jeśli chodzi o pielęgnację, Ukrainka była na szóstkę. Umiała profesjonalnie mamę podnosić, myła, przez rok nie dopuściła do najmniejszej odleżyny. Potrafiła skuteczniej niż ja wykłócać się przez telefon z NFZ o przysługujące mamie wizyty lekarskie i badania. Ale mama i tak przywoływała mnie, jak tylko uważała, że Ukrainka nie słyszy, i wyrażała pretensje. Że co myśmy jej zrobiły, żeby ona musiała w takim towarzystwie, z kimś tak niegodnym jej intelektu. Ukraince płaciłam 3,4 tys. miesięcznie plus ZUS.

 

Ewentualne oddanie do domu opieki to było absolutne tabu. Mama kazała nam przyrzec, że nie oddamy jej ani do szpitala, ani do żadnego domu opieki. Zresztą 15 lat wcześniej z chorym ojcem objechałyśmy kilka takich domów i to, co zobaczyłyśmy, zraziło nas na zawsze. Ojciec odszedł w domu, na moich rękach.Pamiętam ten wieczór, mama stanęła w drzwiach sypialni ojca, popatrzyła na niego i powiedziała: „To już długo nie potrwa”. I poszła do siebie spać. Rodzice byli dobrym małżeństwem, ale taka była mama, niewylewna. Ja zostałam z ojcem na noc.

Natomiast mamę do szpitala w końcu oddałyśmy. I to jest jedyne, co mam sobie do zarzucenia. Kiedy stan bardzo się pogorszył, kilka razy przyjeżdżało pogotowie i chcieli mamę zabierać. Za każdym razem upierałyśmy się, że nie. W końcu mama zupełnie przestała móc przełykać. Bałyśmy się, że umrze z głodu, kolejny raz wezwałyśmy pogotowie. Zaczęła się nasza siedmiotygodniowa epopeja szpitalna.

Kilka godzin siedziałyśmy w izbie przyjęć, zero informacji. Potem przez siedem tygodni wyczekiwałyśmy na korytarzach na jakiegokolwiek lekarza, każdy opędzał się od nas jak od much. Pacjent – obiekt, rodzina – natręci. Przecież rozumiałam, że szanse na wyzdrowienie są zerowe. Ale czy lekarz nie mógłby umówić się z nami na jakąkolwiek godzinę, raz dziennie, by odpowiedzieć na kilka pytań?

Do szpitala nadal codziennie przychodziła Ukrainka. Zwilżała mamie usta, masowała ją. O proste rzeczy nie mogłyśmy dopytać lekarza: Czy rurka do karmienia musi być na stałe w mamy ustach? Czy aparat do mierzenia ciśnienia musi być stale zaciśnięty na mamy nadgarstku? Przecież ręka spuchła jak baleron, to musi boleć. Z każdą taką duperelą latałyśmy po pokojach, byłyśmy przeganiane, by w końcu usłyszeć: „Tak, można”. Ale jak, kiedy? Nikt niczego nam nie tłumaczył. „Moje córki krowy” to najlipniejszy film, jaki widziałam w życiu! Tam umierająca matka leży w szpitalu w make-upie i cały personel się koło niej kręci. Specjalnie poszłam na to do kina, żeby się wzruszyć po naszych przejściach, a uśmiałam się.

Po odejściu mamy usłyszałam w miarę współczujący ton lekarki oznajmiającej zgon. To wszystko.

Fundacja Agory

Fundacja Agory w 2016 roku zbiera środki z 1%, by włączyć się w działania związane z dziennymi domami opieki dla osób starszych wymagających ciągłej opieki, w tym otępiałych (np. z chorobą Alzheimera). Fundacja będzie promować tworzenie takich domów przez gminy i organizacje. Fundacja skupi się też na tematach pomocy dla opiekujących się chorymi (wypadają z rynku pracy, czują się przemęczeni i wypaleni) – potrzebna im terapia i szkolenia. Fundacja prosi o wpłaty: KRS 0000210120