Archiwa miesięczne: Wrzesień 2016

Zofia Posmysz, numer 7566 – nie wolno zapomnieć!

 Donata Subbotko 17.09.2016 01:03

http://wyborcza.pl/magazyn/1,124059,20703776,zofia-posmysz-numer-7566.html?utm_source=facebook.com&utm_medium=SM&utm_campaign=FB_Duzy_Format

Auschwitz może się powtórzyć. Toczy się walka dobra ze złem i teraz świat znowu idzie w złym kierunku. Tego się obawiam. Z Zofią Posmysz rozmawia Donata Subbotko.

Teatr Wielki – Opera Narodowa otwiera jutro sezon 2016/2017 operą „Pasażerka” powstałą na podstawie powieści Zofii Posmysz (1923) – więźniarki obozów Auschwitz i Ravensbrück, pisarki, współautorki m.in. scenariusza do filmu Andrzeja Munka pod tym samym tytułem.

„Pasażerka” to jedyne dzieło operowe o zagładzie w Auschwitz. Skomponował je w 1968 r. Mieczysław Wajnberg, polski kompozytor żydowskiego pochodzenia mieszkający w ZSRR. Libretto napisał Aleksander Miedwiediew. Opera przez lata nie była wystawiana ze względów politycznych. Jej światowa premiera – w inscenizacji brytyjskiego reżysera Davida Pountneya – miała miejsce w 2010 r. w Bregencji w Austrii, zaraz potem odbyła się premiera polska. Od tamtej pory dzieło prezentowano m.in. na scenach Londynu, Houston, Nowego Jorku, Chicago, w grudniu opera będzie pokazywana w Chinach. W niedzielę 18 września i we wtorek 20 września będzie ją można ponownie zobaczyć w Polsce, w Teatrze Wielkim w Warszawie.

Z Zofią Posmysz rozmawia Donata Subbotko 

DONATA SUBBOTKO: Co ludzie mówią, gdy widzą na pani ręce wytatuowany numer? 

ZOFIA POSMYSZ:

Kiedyś od razu pytali, co to jest. Obóz? A który? Teraz już wiedzą, że to nie jest numer telefonu.

Telefonu? 

– Jechaliśmy kiedyś z mężem pociągiem do Paryża, w Kolonii wsiadła para Niemców. Miałam krótki rękawek, mężczyzna spojrzał i pyta, czy 7566 to numer telefonu. Myślałam, że żartuje, więc mówię, że tak. Zdziwił się, że wolę mieć numer na ręce, nie w notesie. No to mu powiedziałam, że to nie ja wybiłam sobie ten numer, tylko mnie wybito, w takim miejscu, które się nazywa Auschwitz. Przeprosił.

Ma pani za sobą trzy lata w Auschwitz, marsz śmierci, pobyt w Ravensbrück i Neustadt-Glewe, 93 lata – i tak ładnie pani wygląda. 

– Żartuje pani, jestem na ostatnich nogach. Wróciłam wczoraj z Oświęcimia, byłam na spotkaniu z grupą z Niemiec.

Ciągnie tam panią? 

– To mój obowiązek. Skoro przeżyłam, to chyba po to, żeby mówić o tym, co było.

Raz znalazłam się w grupie byłych więźniów, których zaproszono do Drezna na spotkanie z młodzieżą. Było mi wstyd, kiedy słyszałam panie, które potrafiły tylko płakać: „Och, ja byłam taka nieszczęśliwa, tak mi się chciało do mamusi”. Młodzież tylko patrzyła, niczego się nie dowiedziała. Przecież nie chodzi o to, żeby rozczulać się nad swoim cierpieniem. Nie o to.

A co z nim zrobić? 

– Milczeć, o tym nie mówić. Dlatego tak nie znoszę pytań w stylu: „A co pani czuła, kiedy panią bili?”. A co można czuć, jak cię walą w mordę?

Pewnie są też różne inne rzeczy, o których nigdy pani nie powie? 

– Nie wszystko jest do powiedzenia, ale staram się odpowiadać na konkretne pytania. Jeżeli np. dziewczyna mnie pyta, ile otrzymywałyśmy podpasek higienicznych, mówię, że żadnych. Tylko tyle. Kiedy pada bardziej ogólne pytanie, co mnie przeprowadziło przez obóz, też mam trudności. Unikałam sytuacji bardzo niebezpiecznych, ale dlaczego przeżyłam śmiertelne choroby obozowe, tyfus i czerwonkę? Zwykle mówię, że widocznie Bóg tak chciał, ale nie wiem, czy słuchają mnie wierzący, czy niewierzący, a nie chcę nikogo nawracać.

Nie każdemu, kto przeżył takie rzeczy, została wiara. 

– Tak, jedni mówią, że Boga nie ma, inni, że był na urlopie, jeszcze inni, że był tam z nami, cierpiał. Moja najbliższa przyjaciółka Marta straciła wiarę w obozie. Przywieźli z Radomia całą jej rodzinę: mama umarła, ojca, męża i braci rozstrzelali. Poznałam ją w Birkenau, pracowała przy sąsiednim kotle. Spadł jej na nogę gorący kocioł z tzw. herbatą i chodziła z paskudną raną. Zaprzyjaźniłyśmy się. Okazało się, że ma w obozie dwie siostry, którym udało się dostać do szwalni, ale głodują. Wiedziałam, że dzieli swoją porcję i im zanosi, to się do tego dołączyłam.

Czyli możliwa była przyjaźń w obozie? 

– Tamte przyjaźnie były dozgonne. Już wcześniej, w pierwszych miesiącach pobytu w Auschwitz, tych najtrudniejszych, miałam dowody troski ze strony osoby, która była słabsza ode mnie.

Tej, którą nazwała pani Ptaszką? 
– Tak, dziewczyna z „Wakacji nad Adriatykiem” – z tej powieści jestem zadowolona jako najbardziej werystycznej z moich książek. Ptaszka w rzeczywistości miała na imię Zosia. Skrzypaczka, ale w obozie nie chciała grać. Mogła się uratować, gdyby poszła do orkiestry, ale nie chciała. „Dla nich grać nie będę” – powtarzała. Zresztą nie wierzyła, że przeżyje. Mówiła: „Ja stąd nie wyjdę”. I nie wyszła.

Mnie przez obóz przeprowadziła wiara. Pod koniec szkoły powszechnej w Krakowie katecheta zaproponował, żebyśmy przez dziewięć miesięcy każdego pierwszego piątku miesiąca przystępowały do komunii. Kto odbędzie taką nowennę, nie umrze bez sakramentu. Gdy w Oświęcimiu zobaczyłam więźniarkę wiszącą na drutach, zrozumiałam: ja tego nie zrobię, nie umrę tutaj, bo jak bez tego obiecanego sakramentu?

W tyfusie dziesięć dni leżałam w gorączce, 40 stopni. Bez leków. Płynów tyle, ile pani Maria, więźniarka pełniąca funkcję pielęgniarki, dla mnie zaoszczędziła, ssałam też szron z okna nad moją pryczą. Którejś nocy straciłam przytomność. Zobaczyłam kielich z płatkiem Eucharystii i pomyślałam, że jednak umieram. Co to było? Wizja, sen? Rano obudziła mnie pani Maria, wkładała mi pod pachę termometr – w obozie nie było lekarstw, ale termometry były – i powiedziała, że gorączka spadła. Jakiś czas później Marię, której nazwiska nie poznałam, wezwano do obozowego gestapo i zabito zastrzykiem z fenolu.

Zaraz po tyfusie miałam biegunkę głodową, nie mogłam się już podnieść na łóżku. W tym czasie kierownictwo lagru po raz pierwszy zdecydowało się zorganizować w obozie komando lekarzy-więźniów. Pojawił się dr Mąkowski. Zobaczył, jak wyglądam, i mówi: „Wytrzymaj jeszcze tę noc”. Nie spałam, rano przyniósł buteleczkę z lekarstwem przemyconym z lazaretu SS. Potem zdecydował o odesłaniu mnie z rewiru, ratując przed odwszeniem, które nieraz wiązało się z wielogodzinnym staniem na mrozie, czego w tym stanie bym nie przeszła. Uratował mi życie.

Jak znalazła się pani w obozie? 
– Gdy wybuchła wojna, miałam 16 lat. Chodziłam na tajne nauczanie, gdzie – jak przed wojną – uczyłam się m.in. niemieckiego, co mnie potem ocaliło. Ktoś na nas doniósł. Wpadło gestapo. Byłam tylko ja i trzech chłopców. Kolega miał ulotki. Był lojalny, podczas przesłuchań w więzieniu na Montelupich mówił, że nie mam z tym nic wspólnego. Po półtora miesiąca mnie wywieźli. 30 maja 1942 r.

Wiedziała pani, dokąd pani jedzie? 

– Strażniczka powiedziała. Weszła rano i kazała kobietom szykować się na transport do Oświęcimia. Mówiła po polsku, była ze Śląska. Człowiek na gestapo, który mnie bił, też mówił po polsku. O Oświęcimiu coś już słyszałam. Tata był kolejarzem, odbywał trasy w kierunku Katowic, tam miejscowi opowiadali, że powstał jakiś straszny obóz, gdzie ludzie giną z głodu i chłodu albo ich mordują.

I jak pani zareagowała? 

– A wie pani, że się ucieszyłam?

Jak to? 

– Wydawało mi się, że nie może być nic gorszego niż więzienie, ciągłe przesłuchania i bicie, strach, że w końcu mnie zmuszą do powiedzenia czegoś, czego bym nie chciała.

Jechałyśmy pociągiem osobowym, w cywilizowanych warunkach. W Oświęcimiu na dworcu przejęli nas strażnicy obozowi, szłyśmy pieszo do głównego obozu. Zobaczyłam napis „Arbeit macht frei” i pomyślałam: nic złego, nie boję się roboty, jeśli będę dobrze pracować, to mnie zwolnią, zwłaszcza że nie mam żadnej poważnej sprawy. Nie miałam świadomości, czym jest obóz.

Przyjechało nas ponad 50 kobiet, kazano nam się rozebrać i wykąpać, ale nie było normalnej łaźni, tylko kadzie z wodą do płukania kartofli. Dostałyśmy po kawałku brązowego mydła i musiałyśmy się w tej kadzi wykąpać. Nie chciałam wejść, wtedy po raz pierwszy zostałam uderzona – dostałam w twarz od więźniarki funkcyjnej, pojęcia kapo jeszcze nie znałam. A potem była noc, absolutnie bezsenna. Miliony pcheł.

Szybko trzeba się było wdrożyć w dyscyplinę, unikać kija. O pół do czwartej apel, o szóstej wymarsz i praca w polu, rozbijałyśmy skamieniałe skiby ziemi. Mdlałyśmy. Niosło się z pola te nieprzytomne do obozu. Czasem funkcyjne je dobijały. Jak to się wytrzymywało, nie wiem, byłyśmy skrajnie wyczerpane, a jeszcze kogoś nieść?
Też byłam tak niesiona. Na bramie przy liczeniu komanda usłyszałam głos: „Mein Gott, so jung”, jaka młoda. Ocknęłam się, a nade mną pochyla się twarz esesmanki. Z autentyczną troską to powiedziała. Pomyślałam, że może nie będzie tak źle, skoro oni są jeszcze zdolni do współczucia.

Potem trafiłam do Wasserkomando, oczyszczałyśmy stawy z szuwarów. To był maj, ale jeśli się stoi w wodzie przez cały dzień, to ta woda jest zimna. Zaziębiałyśmy się, kobiece sprawy, wie pani.W czerwcu nasza 200-osobowa grupa została skierowana do karnej kompanii za to, że jedna z dziewczyn uciekła. Po dwóch miesiącach było nas 147.Co to była za kompania? – W podobozie w Budach, 4 km od Oświęcimia. Tu było gorzej niż w głównym obozie. Spałyśmy w dawnej wiejskiej szkole na siennikach. Jedna umywalka, zajmowały ją więźniarki funkcyjne, kapo – cztery Niemki, kryminalistki i prostytutki. Na zewnątrz studnia, nalewano nam wodę chochlą do kubków, pół litra dziennie. Niektóre z nas były tak heroiczne, że nie piły tej wody, tylko się myły. Inne szydziły. Czytała pani „Zengerin”? Tam o tym pisałam.

Tytułowa Zengerin to pani? 

– Tak. Jakie to ma znaczenie?

Pisała pani jak o kimś obcym. 

– Zawsze łatwiej.
jest przeznaczona do ubicia, tyle że ładnie śpiewa. 
– Miałam dobry głos, kazano mi śpiewać dla szefa komanda. Jeśli pobił którąś z nas – a bardzo to lubił – i padałyśmy nieprzytomne, to często funkcyjne kończyły za niego dzieło. Lora, Truda, Toni i czwarta, nazywana przez nas Krową, tak na nas ryczała. No, to były sadystki. Może Toni bardziej ludzka.

Panował potworny głód. Nie było dodatku dla ciężko pracujących: jedna trzecia chleba kilogramowego, do tego margaryna czy kwark, rodzaj sera. W głównym obozie można się było przed głodem ratować, tutaj nie. Na szczęście w sierpniu skończyła się nasza kara i przeniesiono nas do obozu Birkenau.

Birkenau jako obóz zagłady kojarzy się gorzej niż główny obóz, koncentracyjny. 

– Dla Polek było odwrotnie. Ludzie sądzą, że Oświęcim był wciąż i dla wszystkich taki sam. To nieporozumienie. Każdy więzień ma swój Auschwitz, jak powiedział pięknie Władysław Bartoszewski. Jedna relacja nie może dać obrazu całości. Wszystko zależy od tego, gdzie się było, kto kim był.

W Birkenau Polki mogły pracować pod dachem, co nie było dla nas dostępne wcześniej, w głównym obozie. Praca pod dachem dawała nadzieję. Żydzi tego nie mieli. Ci, którzy byli przywożeni na rampę, nie trafiali do obozu, tylko do komory gazowej. Spalone mięso – to był zapach dominujący.

Pierwsze tygodnie pracowałam jeszcze w polu, ale raz na blok wpadł esesman. Nie wiem, dlaczego ustawiłam się w pierwszym szeregu – nigdy tego nie robiłam, byłam już na tyle cwana, że chowałam się w środku. To był szef kuchni, wybrał mnie i kilka osób do obieralni kartofli. Ogromny awans.

Po dwóch miesiącach znowu była wybiórka, kilka kucharek zapadło na tyfus i przyszli do obieralni po nowe kobiety. Miałam miskę kartofli, wstałam, żeby zanieść je do basenu – a oni mnie wzięli jako pierwszą. Praca w kuchni oznaczała szansę na przeżycie.
To nie trwało długo, w listopadzie 1942 r. zachorowałam na tyfus – już opowiadałam. Gdy mnie uratowano, byłam posługaczką przy chorych. Na tym by się skończyło, ale znów – wie pani, to były cuda – zjawił się esesman z kuchni. Od razu się zgłosiłam, powiedziałam, oczywiście po niemiecku, że już tam pracowałam i że jestem zdrowa. Udało się. Obsługiwałam kotły do czerwca 1943 r., kiedy wymieniano męską załogę esesmańską na damską i do obozu trafiły nadzorczynie z Ravensbrück. Wśród nich Aufseherin Franz, która została szefową kuchni. Potrzebowała Polki znającej niemiecki. Zadała mi kilka pytań i poleciła prowadzenie księgowości. I tak już było do końca. Nastał lepszy czas.

Pewnie inaczej odczuwa się mijanie czasu przy takiej intensywności przeżywania? 

– Wszystko zależało od etapu. Na początku myślałam, że jeśli przeżyłam trzy kwadranse, to przeżyję trzy następne. Potem, gdy była większa szansa na przetrwanie, myślało się tylko o tym, jak jej nie stracić, nie zachorować. Najgorsze były te miesiące, kiedy szalał tyfus. Wszy były wszędzie. I w ogóle przerażające insekty. Pluskwy, pchły. I szczury. Gdy leżałam chora na czerwonkę, jeden gryzł mi palec u nogi. Widziało się, jak szczury obgryzały ciała tych już nieżyjących. I jak hasały po stosach zwłok pod blokami. Rzeczywistość niewyobrażalna. A ludzie sami szli na druty. W nocy budził mnie ten straszny głos, nie wiedziałam, że tak krzyczy człowiek rażony prądem.

Dzisiaj wracają tamte wspomnienia, kiedy coś się dzieje na ulicy, biją kogoś, ktoś krzyknie. Czasem wystarczy, że włączę radio i leci walc Straussa albo operetkowe arie Lehara czy Kalmana. Natychmiast jestem w obozie. Orkiestra to grała.
Ludzie się poddawali, łatwiej było umrzeć, niż przeżyć? – Ja tutaj nie umrę – to sobie powtarzałam. Mnie się nic nie może stać.Płakała pani? 

– W obozie nigdy.

Po obozie? 

– Zdolność do płaczu odzyskałam kilka lat po wojnie.

Obóz to sprawił czy wychowanie? 

– Byłam normalnym dzieckiem, skłonnym do wzruszeń. Kiedy słyszałam „Legiony to żołnierska nuta…” czy inne patriotyczne pieśni, to, ojej, oczy miałam pełne łez.

A dzisiaj? 

– „My, Pierwsza Brygada” zawsze mnie rozczula.

Co się porobiło z tym patriotyzmem teraz? 

– Ostentacyjnego patriotyzmu, egzaltacji nie lubię. Gesty na pokaz, fanatyczne postawy nie są potrzebne. Dlatego gdy ktoś zaczyna ze mną gadkę od tego, że trzeba być patriotą, mówię za Słowackim: Polska, Polska – dobrze, ale jaka?

W 1945 r. wracałyśmy z moją Martą pieszo z obozu Neustadt-Glewe. W Poznaniu na dworcu odmówiono nam bezpłatnego biletu na pociąg do Krakowa. Nasza gromadka mówi: „Przecież wyszłyśmy z obozu”. Urzędniczka: „Numer to każdy może sobie napisać”. Jakiś czas później Marta powiedziała: „Nie takiej Polski chciałam”. I wyjechała.

W jakim stanie pani wracała? 

– Jeżeli przeszłam pieszo spod Hamburga do Poznania, to znaczy, że miałam kondycję.

W domu zastałam mamę piekącą placki kartoflane wprost na blasze, biedactwo nie miała nawet tłuszczu. Ona i mój młodszy brat nie mieli z czego żyć, tatę Niemcy zastrzelili w 1943 r. Musiałam im pomóc. To był mój cel. Pewnie dlatego nie przechodziłam traumy obozowej. Wyjechałam do Warszawy, do siostry, która podczas wojny wyszła za mąż za warszawiaka, uczyłam się i pracowałam. Męczyły mnie sny, że Franz opuściła obóz i zostałam wyrzucona z pracy. Widocznie to był największy mój lęk w tym ostatnim okresie.

Pamiętam, jak jechałam z Warszawy do Krakowa, wiozłam swoją pierwszą pensję i pierwszą paczkę z UNRRA, 5 kg jedzenia. W paczce konserwy, olej i inne wiktuały. Mama się zdumiała i powiedziała: „Teraz ty jesteś naszym ojcem”. To była najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Po to przetrwałam.

Kiedy pojechała pani do Oświęcimia pierwszy raz po wojnie? 
– W czerwcu 1945 r., z mamą. Chciała zobaczyć, jak tam „mieszkałam”. Gdy jej pokazałam, nie chciała widzieć nic więcej, kazała zapomnieć i nigdy tam nie przyjeżdżać.Co jej pani pokazała? – Blok 27 w Birkenau, ten tyfusowy, jest tuż za bramą. Wszystko było otwarte, jeszcze nie było żadnych władz, po obozie grasowali miejscowi czy może przyjezdni poszukiwacze skarbów po Żydach.Pokazałam mamie swoją pryczę – najwyższą, najlepszą – chociaż gdybym z niej spadła, a w gorączce mogłam spaść, byłoby po mnie. Mama popatrzyła i spytała: „W tych szufladach spałyście?”. Bo spałyśmy po sześć, siedem na jednej koi. Mówię, że tak. Mama nic nie powiedziała, tylko że już idziemy. Przyjechałyśmy do domu, nie odpowiadała na żadne pytania.

Jakie cechy trzeba było mieć, żeby przetrwać obóz? 

– Niezależnie od przekonania, że się przeżyje, trzeba było umieć się zachować. Aż śmieszne, jak kłamałam esesmanom w żywe oczy. Był taki Taube, morderca urodzony, chodził ze swoim komando Niemek na blok 25, gdzie leżały chore, żeby je dobijać. Potrafiłam go kiedyś okłamać, a gdybym się zawahała, skończyłabym tak samo. To było w 1944 r. Do naszego baraku trafiło komando więźniów stolarzy, mieli coś dobudować. Chcieli, żebym im przechowała gitarę, którą zorganizowali na rampie po selekcji. Zdziwiłam się: po co im gitara? W moim kąciku pracy była kozetka dla Aufseherin Franz. Więzień włożył gitarę pod wałek i poduszkę, miał ją zabrać po robocie. Jakby na złość, tego samego dnia wpadł tam esesman, spojrzał na kozetkę i do mnie: „Kann man gut ficken” [„Można się fajnie p…lić”].

Młoda, ładna dziewczyna… 

– Udałam, że nie rozumiem. Ale generalnie esesmanów to nie poruszało, może o tyle, że kiedyśmy się kąpały, przychodzili do sauny. Stali i się gapili, lubili patrzeć. Uważali, że my z kuchni jesteśmy dobrze odżywione, ubrane. No, rzeczywiście miałyśmy ludzki wygląd.

Wyciągnął się więc na tej kozetce, położył głowę – a tam gitara. Nazajutrz wezwano mnie do Taubego i głównej nadzorczyni SS w kobiecym obozie. Bez mrugnięcia okiem wytłumaczyłam, że przecież w męskiej orkiestrze obozowej brakuje gitary i dlatego więźniowie ją zorganizowali. Uznali, że to możliwe.

Bez moralizowania opisuje pani w „Wakacjach nad Adriatykiem” m.in. relacje homoseksualne w obozie. 

– Może mocniej zostały mi w pamięci inne obrazy. Para więźniów, kobieta i mężczyzna, kochających się na stojąco w komorze, do której nosiło się trupy z rewiru. Albo widok wielu par leżących za barakiem. W 1944 r. zaczęły się naloty na Oświęcim i obozy były zagrożone, esesmani po alarmie musieli opuszczać obóz, my oczywiście zostawaliśmy. To był czas, kiedy do kobiecego obozu przychodziły komanda jeńców sowieckich do budowy drogi. Któregoś dnia wychodzę po alarmie z bloku i widzę, że koło rowu leżą ci rosyjscy więźniowie z kobietami. Wycofałam się. Dużo ludzi przypadkowo dobranych.

Moja kapo w kuchni była w relacji z inną więźniarką funkcyjną, także Niemką. Mimo że homoseksualizm był karany, to był jak gdyby oficjalny związek. Władze to wiedziały i czasem tolerowały.

Dziś znowu mamy „podludzi” – homoseksualistów, niekatolików, uchodźców, ludzi gorszego sortu… 

– Proszę pani, ja przeżyłam Oświęcim, to jak mi pani może mówić, że ktoś jest „gorszy”? To ja też jestem gorsza.

Dlaczego pani jest gorsza? 

– Bo nie godzę się z takim patrzeniem na człowieka. Ocenianiem go według tego, czy on wyznaje to lub tamto, jak i z kim żyje i jakie ma poglądy. Chyba że są to poglądy zbrodnicze. Na to zgody być nie może. W każdym człowieku szukam człowieczeństwa.

Czy Auschwitz czegoś nas nauczył? 

– Jednych tak, innych nie. Zawsze wierzyłam, że człowiek jest dobry, ale i dobry człowiek może być wciągnięty w zbrodniczą ideologię. Przecież to ludzie ludziom zgotowali ten los, że odwołam się do Nałkowskiej.

Auschwitz może się powtórzyć. Toczy się walka dobra ze złem i teraz świat znowu idzie w złym kierunku. Tego się obawiam.

Człowiek taki jak ja, który był tam i widział, jaki jest skutek faszyzmu, nacjonalizmu, ksenofobii, jakie to owoce już kiedyś przyniosło, zawsze będzie przeciwko temu.

Czym wytłumaczyć przyzwolenie na agresywny nacjonalizm? – Proszę ode mnie nie oczekiwać oceny politycznej. Powtórzę tylko za Bartoszewskim, że warto być przyzwoitym, tyle bym rekomendowała każdemu pojedynczemu człowiekowi. I tyle.Co pani zabrał obóz? – Nie wszystko jest do publikacji, ale – mówiąc ogólnie – zdrowie.

I głos. Po tyfusie trzy miesiące nic nie mówiłam. Jakoś to przeszło, ale o śpiewaniu nie było już mowy.

Myślę, że straciłam też zdolność do pewnych uczuć. Po obozie inaczej widziałam sprawy miłości. Seks nie był najważniejszy.

Miała pani męża. 

– Ale to był dobry i mądry człowiek, znowu miałam szczęście. Była między nami więź duchowa. Może to moje podejście do miłości wzięło się od poznania w obozie Tadeusza.

Tadeusz Paolone, pseudonim „Lisowski”, stał się bohaterem pani opowiadania „Chrystus oświęcimski”, ale występuje także w pani najsłynniejszej książce „Pasażerka”. Był w pani zakochany? 

– Nie wiem, w swoich grypsach tego nie wyrażał, ale pięknie pisał.

Kapitan Wojska Polskiego, dziesięć lat starszy ode mnie. W 1940 r. chciał dotrzeć do armii polskiej na Zachodzie, przedarł się przez granicę, ale dopadli go Słowacy i oddali w ręce gestapo. Był w pierwszym męskim transporcie do Auschwitz. Numer 329. Poznałam go w czerwcu 1943 r., 11 października rozstrzelano go z grupą kilkudziesięciu oficerów. Był jednym z przywódców obozowego ruchu oporu. Kazał sobie strzelać w twarz, jak żołnierzowi.

A o nadzorczyni SS Annelise Franz, o której napisała pani „Pasażerkę”, ciągle nic nie wiadomo? 

– O Boże, to jest nowa historia! W 2010 r., przy okazji światowej premiery opery „Pasażerka” w Bregencji, zgłosił się do mnie dziennikarz z pytaniami, co o niej wiem. Nic nie wiedziałam. Rok temu dostałam od niego list, że odnalazł jej ślad. Ona sobie po wojnie żyła w Niemczech, miała dwoje dzieci, wcześnie umarła, w 1956 r. Czyli kiedy w końcu lat 60. wydano za nią nakaz aresztowania, było już po wszystkim.

Pani i tak ją rozgrzeszyła? 

– Gdybym została wezwana na świadka, powiedziałabym tak, jak było – że wobec mnie była w porządku. A wie pani, że ona podobno pochodziła z Görlitz, czyli ze Zgorzelca? Z domu nazywała się Jankowicz, jej mama była katoliczką, czyli albo była Polką, albo pochodzenia polskiego.

Jutro opera „Pasażerka” wraca na scenę Teatru Wielkiego. 

– Oglądając ją wiele razy, w różnych miejscach świata, wciąż odkrywam dla siebie muzykę Wajnberga, pewne fragmenty kojarzą mi się z obozem. Skąd on mógł wiedzieć to wszystko? Libretto odbiega od książki, autor wprowadził elementy zbyt patetyczne, hasła w stylu „Nigdy nie zapomnimy”.

Zapominamy? 

– Co z tego zostanie, czy ci, którzy teraz mnie słuchają, potrafią to przekazać swoim dzieciom? Nie łudzę się. Ale chyba po to jeszcze żyję, żeby przywoływać pamięć o tamtych ludziach. „Ocalałeś nie po to aby żyć/ masz mało czasu trzeba dać świadectwo” – pisał Herbert. Inaczej przecież już dawno nie powinnam żyć. Nie żyje mój brat, nie żyją moje siostry, nie żyje mój mąż.

Powiedziałaby pani coś dobrego o swoim życiu w obozie? 

– Przeżyłam tam coś najważniejszego, poznanie Tadeusza.

A co pani myśli, gdy patrzy na swoje obozowe fotografie, na tę dziewczynę w pasiaku? 

– Miewałam lepsze zdjęcia.

Wywiad-rzekę Michała Wójcika z Zofią Posmysz wyda w styczniu Znak

Ja chyba mam rosyjską duszę – moje kino

Jejku, jejku! Jakaż ta Rosja jest piękna. Rosja wielka i dumna, w której mieszkają gdzieś tam w Tajdze silni ludzie.

Odkryłam w sobie duszę rosyjską już dawno i wszystko mnie ciekawi, co dzieje się w tym kraju. Nie interesują mnie nawet tak bardzo Chiny, czy też Japonia, a właśnie interesuje mnie niezmierzona i nie do końca poznana Rosja.

Kto chce poznać ludzi Rosji i politykę tego kraju niechaj sięgnie po film „Lewiatan”. Kto chce się dowiedzieć jaka korupcja jest w Rosji, to właśnie polecam ten film.

Jednak Rosja jest też inna, gdzie nie dociera prawie wcale cywilizacja i ludzie żyją gdzieś w głębi Tajgi, którzy zdani są tylko na siebie. Muszą walczyć by przeżyć, gdyż najdłuższą porą roku jest siarczysta zima z temperaturą poniżej 50 stopni. 

Ludzie się tam zahartowali i nie straszna jest im wielka rzeka skuta lodem. Polują, łowią wielkie ryby, zbierają drzewo na opał, walczą z niedźwiedziami. 

Zauroczył mnie ten film i opowiadam o nim tak:

Szczęśliwi ludzie: rok w Tajdze

Jak dla mnie to zapierajcy dech dokument Herzoga. Pozytywny, obiektywny, zapadający w pamięć. Pokazuje ciężkie życie i walkę o przetrwanie mieszkańców małej miejscowości Bakhtia, położonej nad rzeką Jenisej w samym sercu Syberii. Czy codzienność jest walką o przetrwanie czy poddaniem się naturze, pełną jej akceptacją i przystosowaniem do ciężkich warunków i klimatu panującego na Syberii? Na to pytanie musimy odpowiedzieć sobie sami oglądając dokument. Dla mnie fascynujące jest życie z dala od cywilizacji, bez narzuconych sztucznie zasad i procedur, całkowite zdanie na siebie i przyrodę. Dla innych może być to niewyobrażalne. W każdym bądź razie dokument Herzoga pokazuje realia życia i jego rytm wyznaczany przez zmieniające się pory roku w surowym, syberyjskim klimacie. Malownicze krajobrazy, ciekawi ludzie, dzika przyroda – to wszystko, dlaczego warto obejrzeć ten film, który jest nakręcony w 2010 roku. My w Polsce i na świecie mamy ciepłą wodę w kranie. Mamy pralki automatyczne i telewizory i jesteśmy naszpikowani technologią, a Oni tam mają jeno siekiery i własnoręcznie wydłubane łodzie. Nie skarżą się na swój los i robią wszystko, by robić zapasy żywności, by przeżyć i nakarmić swoje rodziny. Piją alkohol i są często pijani, ale ten alkohol pomaga im w przeżyciu i walce o przetrwanie. 

Polecam.

 

 

Pyszne śniadanie we dwoje!

 Dobry wieczór. 🙂

Wiem, że piszę wieczorem, ale nie miałam wcześniej czasu na bloga. Jednak dawno się chciałam zapytać, co jadacie na śniadanie?

Jak wiadomo od zawsze, to podobno śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia, ponieważ daje nam energię.

Kiedyś mogłam nie jeść śniadań, a może nie miałam na nie czasu, ale teraz mój organizm dopomina się każdego poranka, bym koniecznie wrzuciła coś na ruszt, bo inaczej czuję się słaba i bez sił.

Bardzo często odwołuję się do jajek w mojej śniadaniowej diecie i moja jajecznica jest inna, niż jajecznica Męża, którą też ze smakiem zjadam.

Zastanawiam się nad tym jak urozmaicić sobie poranny posiłek z zastrzeżeniem, że nie cierpię mleka i nic na mleku, a więc odpadają wszelkie kaszki, zupy mleczne, bo po prostu fuj.

Daję więc kilka propozycji na śniadanie i liczę na odzew i pomysły na śniadanko pyszniutkie, takie, które szybko się robi – najchętniej. 😀

A więc:

Na słono

Jajka i kurki to połączenie doskonałe
Jajka i kurki to połączenie doskonałe•Prawo autorskie: kabvisio / 123RF Zdjęcie Seryjne
Czego potrzebujesz:– 2 jajka,
– garść oczyszczonych i pokrojonych kurek,
– połowa cebuli,
– masło (najlepiej klarowane),
– przyprawy do smaku,
– dobry razowy chleb, plaster lub kilka kostek sera feta,
– pomidor

Podobno jajecznica mści się za każdą formę pośpiechu, więc działaj w zwolnionym tempie. Na patelnię z rozgrzanym masłem wrzuć posiekaną cebulę i pozwól jej się zeszklić. Następnie dodaj jeszcze odrobinę masła i wrzuć pokrojone i oczyszczone kurki. Nie trzymaj ich za długo, bo staną się twarde i gumowate. Następnie wlej masę jajeczną i na małym ogniu delikatnie mieszaj aż do stopnia ścięcia, który odpowiada ci najbardziej. Smak jajecznicy z kurkami zawsze podkręca świeże, najlepiej razowe pieczywo, na które możesz nałożyć słoną fetę, która doda śniadaniu śródziemnomorskiego posmaku i całość spałaszować z soczystym pomidorem.

Na słodko

A może na słodko?
A może na słodko?•Prawo autorskie: olegdudko / 123RF Zdjęcie Seryjne
Czego potrzebujesz:– chałka lub bułka paryska,
– 2 jajka,
– pół szklanki mleka,
– cukier,
– cynamon,
– masło,
– owoce sezonowe
W miseczce rozbij jajko, wymieszaj je z mlekiem i odrobiną cukru, a następnie zamocz w masie kawałki pokrojonej chałki lub bułki paryskiej. Na rozgrzanym, powoli skwierczącym maśle zacznij układać plastry bułki i smaż po ok. 2 minuty z każdej strony. Wspaniale smakują polane syropem ze świeżych owoców sezonowych, które możesz przygotować wcześniej. Wystarczy wsypać parę garści do garnuszka, dodać cukier i odrobinę soku z cytryny, a następnie doprowadzić do wrzenia i gotować ok. 8 minut.

Lekko

Coś zdrowego i lekkiego?
Coś zdrowego i lekkiego?•Prawo autorskie: gbh007 / 123RF Zdjęcie Seryjne
Czego potrzebujesz:– hummus (może być ze sklepu),
– mieszanka sałat z rukolą,
– cukinia,
– papryka,
– kasza jaglana,
– suszone pomidory,
– pestki słonecznika,
– oliwa
Jeśli jego skład to nie tablica Mendelejewa, kupny hummus może być tak samo pyszny, jak ten domowej roboty. Sprawdza się tak samo dobrze jako pasta do kanapek, co jako składnik sałatki z mieszanki warzyw świeżych i grillowanych. Wystarczy wymieszać w misce sałaty, pomidora, i przygotowane wcześniej na patelni grillowej plasterki cukinii i papryki. Na wierzch położyć hummus, posypać pestkami słonecznika, skropić oliwą i jeść mieszając składniki. Aby było jeszcze zdrowiej i treściwiej, można śniadanie uzupełnić o porcję kaszy jaglanej, która genialnie się łączy z suszonymi pomidorami w oliwie.

Ludzie! Nie wierzcie, że to był zamach. Bełkot kontra wiedza i nauka!

Z łopatami idą po Was
– o biedni smoleńscy.
Będą walić w trumny wieka
– o biedni smoleńscy.
Będą Was niepokoić
– o biedni smoleńscy.
Będą kości Wasze badać
– o biedni smoleńscy.
Wszystko po to, by na Was
 robić perfidną politykę
– o biedni smoleńscy!

Wczoraj w programie „Czarno na białym” była pokazana porządna, prawdopodobna symulacja nieszczęsnej katastrofy!
Czekam na taką, porządnie zrobioną przez podkomisję Macierewicza, ale czekaj tatka latka!

Prawda O Katastrofie Smoleńskiej Pilota Jerzego Grzędzielskiego.

Mija sześć lat od katastrofy smoleńskiej, a zarazem sześć lat oszczerstw wynikających z braku wiedzy i cynizmu. Doczekałem się pięknej, wolnej Polski. Nie chcę jej stracić a o katastrofie mam prawo mówić. Poświęciłem lotnictwu niemal 50 lat, z czego jako kapitan w liniach lotniczych ponad 30. Przewiozłem bezpiecznie miliony pasażerów od Alaski po Australię i od Tokio i wyspę Guam na środku Pacyfiku po Amerykę Północną i Południową.

W cywilizowanym świecie do kokpitu kapitana wiozącego VIPów nikt nie ma wstępu.Dam przykład: w 2013 roku pani kanclerz Merkel leciała ze swą świtą do Indii. Samolotu nie wpuszczono w przestrzeń powietrzną Iranu. Kapitan dwie godziny krążył po stronie tureckiej. Po załatwieniu zgody poleciał dalej. Pani kanclerz dowiedziała się o tym siedem godzin po lądowaniu. Proszę sobie wyobrazić naszą polityczną gawiedź. Pewnie kapitana wyrzucono by za burtę, a sami wiedzieliby najlepiej co robić.

Od momentu katastrofy stawia się podejrzenia o spisek na życie prezydenta i zdradę stanu z obcym państwem. O bredniach głoszonych na temat katastrofy można napisać książkę. Wspomnę wybrane.

Pan minister Macierewicz zaraz po katastrofie twierdził, że Rosjanie na lądowanie premiera Tuska przywieźli w teczce ILS (I nstrument Landing System), a na lądowanie prezydenta już nie przywieźli. Dalej Rosjanie nie odpędzili, powtarzam kuriozalne określenie „nie odpędzili” naszego kapitana i nie zamknęli lotniska

Odpowiem panu ministrowi. ILS waży kilkaset kilogramów. Na lotnisku Okęcie był montowany 4 lata. Specjalnie wyposażony samolot stabilizował ścieżkę schodzenia i centralną oś pasa. Na lotnisku Modlin podnoszono klasę ILS przez 3 lata. Koszt wynosił 62 mln złotych.

Panie Ministrze kapitana nie odpędza się. To komary z czoła się odpędza. Lotniska nigdy nie zamyka się kapitanom, jedynie jeśli na pasie jest inny uszkodzony samolot. 

O lądowaniu decyduje tylko kapitan. Pani poseł Kempa biegała po stacjach TV z rewelacją, że winą było niezabranie rosyjskiego nawigatora.Kosmiczna bzdura i kompromitacja pani poseł. Ma się to tak, jakby chirurgowi tuż przed operacją przyprowadzono panią salową i powiedziano, że jeśli pan doktor nie podoła, to operację skończy pani salowa. Katastrofę smoleńską mozolnie, przez głupotę, brak wiedzy, chciwość i cynizm, przygotowywała polityczna czołówka PIS. Zaczęło się w 2006 roku za rządów premiera Jarosława Kaczyńskiego. W czasie publicznego wystąpienia minister obrony rządu PIS zapytany został przez oficerów pilotów samolotu TU 154 za Specpułku dlaczego nie ćwiczą na symulatorach. Odpowiedź była następująca i niebywale skandaliczna: „Nie, bo to ruskie”.

Dla mnie powiało grozą i jęknąłem:„będziemy mieli katastrofy”. Nomen omen pan minister zginął w katastrofie. Ćwiczenia na symulatorach są niebywale ważne, uratowały wiele istnień i nie do pomyślenia jest, aby z nich rezygnować. Cały świat lotniczy z nich korzysta. Prezesi nawet najbiedniejszych linii lotniczych klną, ale płacą za swoje załogi. Ogrom głupoty i braku odpowiedzialności powala na ziemię. Mogę dać dziesiątki przykładów z literatury, ale pozostanę przy swoim przykładzie.

W mozolnych ćwiczeniach w symulatorze wielokrotnie wraz z załogą zabiłem się.Ale przyszła jeden raz okrutna rzeczywistość. Po 10-cio godzinnym locie, niewiele minut przed lądowaniem na moim lotnisku i jedynym zapasowym, odległym o 800 km zrobiło się tragicznie. Mgła do samej ziemi, chmury, widzialność 50 m. Panie Ministrze Macierewicz, nikt mnie nie odpędza, nikt mi nie zamyka lotniska, widzę śmierć w oczach, ponad moje uprawnienia i siły. Myślę o straży pożarnej i karetkach. Pierwszy kontakt wzrokowy z ziemią miałem na dziesięciu metrach wysokości, błysnęła zielona lampa progu pasa i centralnej linii.                        

Do portu samodzielnie bez pomocy „Follow me” nie mogłem pokołować. Nie było cudu, tylko wyszkolona załoga.Wracający z urlopu w Singapurze, kolega kapitan i mój instruktor, wszedł przed lądowaniem do mojego kokpitu. Natychmiast został brutalnie wyproszony. Nikt w takiej sytuacji nie może być w kabinie, w odróżnieniu od tego, co nasi politycy urządzili temu biednemu pilotowi pełniącemu funkcję kapitana TU154. Żałość i rozpacz. Kiedy  uderzycie się w piersi?

Polityka PIS w imię idiotycznych i partykularnych fobii pozbawiła pilotów Specpułku ćwiczeń w symulatorze, obniżając bezpieczeństwo Prezydenta. To był początek przygotowań do katastrofy. Po tej decyzji wielu kapitanów ze Secpułku odeszło do linii cywilnych.

Rok 2008. Pan Prezydent Lech Kaczyński wraz z zaproszonymi gośćmi, prezydentami i premierami lecieli do Gruzji przez Azerbejdżan. Gruzja była w stanie konfliktu wojennego z Rosją. Dlatego Pan Prezydent akceptuje taką trasę. W czasie lotu Pan Prezydent poleca kapitanowi zmianę trasy lotu wprost do Tibilisi.                Kapitan odmawia, bo nie zezwalają na to przepisy, ponadto gdyby niezidentyfikowany obiekt pojawił się w strefie działań wojennych byłby niechybnie zestrzelony przez Gruzinów lub Rosjan. Mielibyśmy przez głupotę niebywały skandal międzynarodowy i na sumieniu prezydentów i premierów.

Kapitan został obrażony przez Pana Prezydenta, nazwany tchórzem. Po przylocie do Warszawy straszony konsekwencjami. A wystarczyło polecić jednemu z doradców prawników zajrzeć do prawa lotniczego i naszego AIP. Wtedy kapitan zostałby przeproszony.

Nie posądzam o samodzielny, nierozsądny pomysł zacnego Prezydenta. Był odcięty w samolocie od światowych informacji, a newsy podały, że prezydenci Francji i Rosji lecą z Moskwy do Tibilisi aktualnie w asyście myśliwców. Pewnie usłużny poddał więc panu Prezydentowi przez telefon przednią myśl zmiany trasy lotu. Po tym zdarzeniu pozostało już w Specpułku niewielu kapitanów, którzy postanowili nie latać z prezydentem. Kapitan nie może odmówić lotu, ale może zachorować.To była kolejna cegła żmudnie przyłożona do katastrofy. Na lot do Smoleńska na fotelu kapitańskim zasiadł więc pilot nieposiadający w pełni uprawnień kapitańskich jak stwierdziła komisja.

Powiem jak to jest w liniach. Na przykład jeśli ważność ćwiczeń w symulatorze przeciągnie się o jeden dzień kapitan odmawia lotu. Kapitan odmówił lotu rano w słoneczny dzień do Wrocławia i z powrotem, bo zapomniano wyposażyć kokpit w ręczną, wymaganą instrukcją, latarkę. Ten młody kapitan miał rację. W tym jednym locie mogło nastąpić zadymienie kabiny i ta latarka ratowała wszystko – odczyty przyrządów. Składam Jego Magnificencji Rektorowi Politechniki Rzeszowskiej gratulacje. Ten młody pilot od Pana wyszedł i wielu innych. Dziś latają jako kapitanowie w najlepszych liniach świata.Uważam, że gdyby tego młodego pilota potraktowano jak w cywilizowanych społeczeństwach, to znaczy uszanowano jego kwalifikacje i decyzje i pozostawiono kokpit zamknięty, to po otrzymaniu standardowej informacji o pogodzie z wieży kontrolnej lotniska i jeszcze bardziej nadzwyczajnej i dodatkowej informacji o godz. 08.24 „Warunków do przyjęcia nie ma”, to kapitan po stwierdzeniu, że na wysokości 100 m nie widzi ziemi i pasa, odleciałby ma lotnisko zapasowe. Zgodnie z instrukcją wykonywania lotów. I to jest cała wiedza. Jednak chciwość i cynizm możnych polityków zwyciężyły.

Przed wejściem pasażerów na pokład, honorem i przywilejem kapitana jest witanie najważniejszej osoby wraz z małżonką, czyli pana Prezydenta. Odebrał ten przywilej kapitanowi jego Dowódca Wojsk Lotniczych – generał. Po prostu pokazał mu jego miejsce i to, że jest tu nikim – poniżające i podłe.Odmówiłbym lotu. Niby niewyobrażalne, ale nie dla tych co wiedzą o co idzie. Jest to kolejna cegła budująca to nieszczęście. Na 11 minut przed katastrofą kapitan otrzymuje wiadomość od pana Prezydenta, że „jeszcze nie podjął decyzji co robimy dalej”. To oburzające i paraliżujące oświadczenie. 

To kapitan wie, co ma robić. To on odpowiada za życie wszystkich na pokładzie, a nie pasażer, nawet ważny. Kokpit winien być absolutnie sterylny i tylko kapitan może wydawać polecenia. Tam był po prostu bałagan. Nie wiadomo było kto dowodził, kapitan nie był w stanie pozbyć się gości, samolot pędził do ziemi, nic nie widać poniżej nieprzekraczalnych 100 m. Generał, Dowódca Wojsk Lotniczych zamiast wrzasnąć „Do góry” nawet nie wyrzucił intruzów  – horror.

Pan minister Macierewicz z uporem twierdzi, że załoga zamierzała odejść na drugi krąg. Panie Ministrze, już byli nisko jak zadziałała instalacja TAWS „Pull up, terrain ahead”. To paraliżuje, każdy pilot ucieka do góry, jeśli zdąży. Co robi załoga? Kapitan wycisza sygnalizację zmieniając nastawy wysokościomierza barycznego, tym samym pozbawiając się wskazań wysokości progu pasa – samobójstwo. Robi to po to, aby sygnalizacja przy dalszym zniżaniu nie przeszkadzała. Chciał zobaczyć ziemię jak najszybciej przed minięciem radiolatarni. Po prostu chciał lądować.Naciski, niekoniecznie słowne były niewyobrażalnie mocne, tak aż uderzyli w ziemię 900 m od progu pasa. Dokładnie jak przez kalkę w Mirosławcu, samolot CASA uderzył 900 m przed progiem, taka sama pogoda. Informacja od Prezydenta nie była ostatnim ciosem  dla kapitana. Najboleśniej ugodził go kolega kapitan samolotu JAK40, który kilkanaście minut wcześniej „spadł” na pas w odległości 700 m od progu.                                                                                

Dlaczego spadł? Bo pogoda była już fatalna zniżając się poniżej dopuszczalnej wysokości 100 m ujrzał ziemię będąc już nad pasem. Nie zgłosił obowiązującej formuły, że widzi pas i prosi o zgodę na lądowanie. Zrobił to bez zgody wieży.                                                                 

Czym to się kończy, dam inny przykład: podczas identycznej pogody na Teneryfie kapitan B747 otrzymał zgodę z wieży na start i gdy się rozpędzał drugi kapitan B747 bez zgody wieży wkołował w środek pasa. Wynik – 862 osoby spłonęły. Pasażerowie rejsu JAK40 winni wygrać ogromne odszkodowania za narażenie ich życia.  Otóż kapitan TU154 zapytał przez radio kolegę kapitana JAK40 o pogodę. Ten odpowiedział, cytuję: „Pizdowata, widać 200-400 m, podstawa chmur 50 m, mnie się udało, możesz próbować”. To jest haniebne, życie Prezydenta i jego gości to nie rosyjska ruletka, albo, albo. Winien krzyknąć „Uciekaj jak najszybciej”. Ten kapitan bryluje teraz na salonach pana ministra Macierewicza i jest jego pupilem.                                                                                                 

Panie Ministrze, różnimy się, ja też mam guru. Jest nim dr nauk technicznych, emerytowany Pułkownik, pilot doświadczalny Antoni Milkiewicz. Jako młody oficer, inżynier brał udział w komisji katastrofy naszego IŁ62. Mimo nacisków potęgi ZSRR udowodnił winę producenta silników, narażając przyszłość swoją i swojej rodziny. Gratuluję Panie Ministrze pupila. Tak rodziła się katastrofa smoleńska, w której udział mieli politycy karmiący nas kłamstwami. Pomaga im kler, a szczególnie episkopat. Sześć lat słyszę z ambon: „Żądamy prawdy”. A ta prawda jest tuż, znakomicie wykształcona (pozazdrościć może nam wiele państw) nasza komisja ogłosiła wyniki.Zapewniam wszystkich, gdyby rozpatrywałaby to najlepsza amerykańska komisja NTSB, to wynik byłby identyczny. Jedynie zdjęto by jakąkolwiek odpowiedzialność z pracowników wieży , tak jak zrobił to nasz sąd po katastrofie w Mirosławcu. Ponadto dowiedzielibyśmy się o treści rozmów braci tak przed katastrofą jak i w locie do Azerbejdżanu. Z rozgłośni toruńskiej leje się rzeka bzdur o katastrofie, a „Najważniejszy” orzekł, że jej uczestnicy byli „prowadzeni na specjalne zamordowanie”. To jest chore wręcz.

Biskup zamyka z błahych powodów nie wiadomo na jak długo nam wiernym świątynię. A nie potrafi zareagować, gdy na drugi dzień po tragedii, w środku metropolii, najbardziej katoliccy dziennikarze ogłaszają światu, że Rosjanie dobijali pasażerów. Do dziś nie ma nagany kościoła, sprostowania, przeprosin. Ja to teraz robię – przepraszam Rosjan. Każdego 10-tego dnia miesiąca, na czele z duchownym, czasami czarodziejem, z wizerunkiem Chrystusa i Matki Bożej, z flagami narodowymi o napisach niewybrednych i ubliżających Prezydentowi państwa i Premierowi, odbywają się partyjne wiece i modły o wolną Polskę. Żadnego biskupa to nie boli.

Dzisiaj upominają nas i nazywają Targowiczanami.Już zrozumiałem nauki Kościoła. Służymy temu, który obieca więcej. Gdzie jest biskup, który mówił „Największą mądrością jest umieć jednoczyć – nie rozbijać”. Tego dzisiejsi pasterze nawet nie wspominają. Był to prymas Wyszyński.

Największym naszym parlamentarnym wstydem był zespół pana Macierewicza wraz z profesorami. Otóż wszystkie komisje świata badające katastrofy lotnicze zaczynają od wyszkolenia załogi, ostatniego wypoczynku, posiłku, sytuacji w pracy, w domu i lotu od startu. Panowie w zespole zaczynali od kolejnego wybuchu wskazanego przez guru, tak jakby samolot sam leciał.

Pan prof. Nowaczyk oświadczył, że samolot był wprowadzony na zły pas.                               Panie Profesorze to nie Frankfurt, tam jest jeden pas. Dziwi się Pan, że Pana zwolniono z Uniwersytetu Maryland, a ja dziwię się, że Pana przyjęto. Nie wspomnę już o parówkach i puszkach. Proponuję profesorom przed następnymi dociekaniami kupić godzinę lotu na symulatorze z instruktorem. Zapytać instruktora jak zachowują się piloci po sygnale „Pull up”. Podpowiem natychmiast: pełen gaz i do góry. A co robiła nasza załoga? Gnała do ziemi nadal, wyłączając sygnalizację.

Żal mi bardzo rodzin po dwakroć. Za stratę bliskich i za drwiny ze strony polityków. Radziłbym, a szczególnie Pani mecenas, zapytać Pana Prezydenta, pana Sasina, pana Łozińskiego. Byli najbliższymi doradcami Prezydenta, jaki dureń z ich otoczenia wymyślił lotnisko Smoleńsk, stare, zdewastowane, nieczynne, wojskowe mając w pobliżu dwa międzynarodowe cywilne, czynne i sprawne. Jaki skończony dureń – prawnik wsadził do jednego samolotu tyle ważnych osobistości, zamiast rozlokować w trzech środkach transportu. I nie ubezpieczył ich.                                                                                                  Czy to też wina pana Tuska?

Głosowałem z wielką nadzieją na mojego idola pana Lecha Kaczyńskiego – spokojnego, średniej klasy urzędnika. Zimny prysznic otrzymałem wieczorem jak prezydent elekt zameldował swojemu pierwszemu sekretarzowi. Wiedziałem, że będziemy mieli dwóch prezydentów:de jure i de facto. I tak pozostało.

Było wiele zamachów na carów, bojarów, książąt, króli, papieży, prezydentów mocarstw. Pojedynczo, nie zbiorowo. Nasz Prezydent nie zagrażał nikomu, nie miał armii z bronią nuklearną. Nie był mężem stanu, tylko mężem wspaniałej Pierwszej Damy. Nie bywał proszony na salony polityczne świata, ani sam nie zapraszał. Zginał przez cynizm najbliższych mu i ich chciwość. Stąd dzisiaj ta żądza wynagrodzenia mu przez stawianie pomników, nazwy placów i ulic, a może wkrótce i miast. Piszę to w wielkim żalu i smutku, bo miałem sentyment do tego człowieka.

                                       Inż. Jerzy Grzędzielski

                                       Emerytowany kapitan linii lotniczych

                                       Pilot doświadczalny samolotowy i szybowcowy

                                       Instruktor samolotowy i szybowcowy

                                       Inspektor Wyszkolenia Lotniczego

                                       Oficer rezerwy Wojsk Lotniczych

                                       Nalot w powietrzu ponad 25.000 godzin

http://jeznach.neon24.pl/post/131434,jeszcze-o-smolensku

Film „Smoleńsk” będzie się śnił po nocach dzieciom, bo to jest horror!

 

A tak ocenia sytuację mój wirtualny znajomy. Dziękuję „B”. 🙂

I niech teraz któryś dzieciak powie że nie było RUSKIEGO ZAMACHU na Prezydenta Tysiąclecia PROFESORA ( .;smiech;. ) – Lecha Kaczyńskiego!! .;34;.
Jak obleje z polskiego i historii to się gówniarz nauczy że ZAMACH BYŁ, a rękę przyłożył do niego ten niedobry Tusk, co to razem z tym wstrętnym Putinem – w smoleńskich krzakach czatowali… a nasz Pan Prezydent z pogardą patrzył na nich z góry!! .;kaplan;.

A Starosta z Jarocina na wypadek jakby któreś dziecko nie chciało iść na ten kłamliwy film – już kupił 2 tysiącom uczniów bilety na Smoleńsk. ZA PUBLICZNE PIENIĄDZE!!! .;ranting;.
Obecność na filmie nie jest obowiązkowa – ale potem będą sprawdziany z treści filmu.. .;34;.
.;smiech;. .;smiech;. .;smiech;.
Tego nawet w PRL-u nie było… .;20;.

Moja mądra babcia uczyła mnie:
„Jeżeli się na czymś nie znasz, nie masz o tym pojęcia – to się najlepiej NIE WYPOWIADAJ WCALE, BO OD RAZU POZNAJĄ ŻEŚ GŁUPI!!..” .:bezradny:.

Obejrzałem sobie TEN FILMIK z wypowiedziami ludzi tworzących film „Smoleńsk”, a w szczególności z wypowiedzią jego reżysera Krauze’go i żal mi się zrobiło tych ludzi – że żadna z ich babć (a ma się dwie!) – NIE BYŁA MĄDRA.. !! .:dash:.

>Przecież „oni nie mogli chcieć lądować we mgle”<… .:boisie:, DEBIL….
Nie, panie Krauze, oni nie chcieli lądować we mgle. ONI MUSIELI LĄDOWAĆ WE MGLE! Dlaczego? To pytanie będzie mógł pan zadać Błasikowi, jeżeli piekło rzeczywiście istnieje. .;ranting;.

Wróćmy nad jeziora!

 Moja Rodzina pojechała dziś z Dziadkiem poślizgać się na dużym jeziorze, oddalonym od naszej miejscowości o 25 kilometrów.

Lato jeszcze trwa i jest bardzo gorąco, a więc ja sobie odpuściłam taką eskapadę.

Zdjęcia nie są mojego autorstwa, gdyż robił je kolega mojego Męża, a więc zapraszam na wycieczkę po wielkim jeziorze w województwie zachodniopomorskim 🙂

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Smutek, rozterka o mój kraj!

Piękna nasza Polska cała,
Piękna, żyzna i wspaniała,
Wiele krain, wiele ludów,
Wiele stolic, wiele cudów…

O tak, piękna jest w Polsce każda kraina od morza do Tatr i każdy swoją krainę chwali. Tam gdzie los nas poniósł, tam założyliśmy swoje gniazda i mieszkamy od lat.

Przyzwyczailiśmy się do naszej krainy i jest ona dla nas najpiękniejsza.

Tak też i ja chwalę swoje miejsce na Ziemi i choć czasem wyobrażam sobie, że żyję gdzie indziej, to mimo wszystko wtopiłam się mentalnie w moje małe miasteczko.

Dziś wyszłam na spacer, trochę przymusowy i jak zawsze z aparatem, zrobiłam kilka zdjęć, a z zachodem słońca zrobili zdjęcia moi bliscy. Oni wiedzą, że jestem na nie łasa.

Szłam sobie więc tak, a słońce wrześniowe rozświetlało mi drogę. Promienie igrały w gałęziach drzew i było cudnie.

Jednak gdzieś na dnie serca poczułam wielki smutek. Nagle poczułam, że ta piękna Polska cała już jest nie moja od roku.

Kiedy do władzy doszedł PiS, to moja Polska straciła blask. Czuję się jak nie u siebie. Czuję się zaszczuta, posortowana, gorszego sortu, bo nie  podzielam polityki teraźniejszej władzy.

Gdzie się schowali ci, którzy na PiS głosowali? Gdzie oni są? Cisza, a dlatego, że się wstydzą, że tak durnie zagłosowali przy urnie.

Mają za swoje, schowali się, bo się wstydzą, kiedy do koryta dorwało się tałatajstwo, które z otworów gębowych zieje samymi kłamstwami.

Ja nie pamiętam, aby w powojennej Polsce u władzy były takie kanalie.

Ja nie pamiętam, aby do koryta dostały się takie miernoty.

Polsko kochana, czy ty to przetrwasz?

Co jeszcze ma się wydarzyć, aby zatrzymano tę falę potwornego rządzenia naszym krajem, bo nepotyzm i zamordyzm wciąż mają się świetnie.

Dają najwyższe medale młokosowi, który nic nie znaczy.

Odczytują apel smoleński wmawiając nam, że to był zamach.

Będą wykopywać wszystkich, którzy zginęli w katastrofie.

Nie uznają zaleceń europejskich.

Modlą się pod figurą, a diabła mają za skórą.

Dzielą Polaków na sorty i wyzywają od komunistów.

Zastraszają Sędziów i Prokuratorów, oraz Lekarzy.

Wycinają drzewa w Puszczy Białowieskiej i strzelają bez opamiętania do zwierząt.

Kupili sobie elektorat na 500+, a teraz chcą kupić emerytów i rencistów, kiedy budżet tego nie wytrzyma.

Zrobili sobie film o katastrofie smoleńskiej i wyszedł z tego cholerny gniot.

Kobiety za aborcję z gwałtu będą wsadzane do więzienia.

Tak można mnożyć te draństwa, a przecież rządzą, a raczej rządzi jeden człowiek z Żoliborza, który nie miał żony, konta, dzieci, a ma ochronę za miliony. Człowiek mściwy z łupieżem na garniturze i próchnicą zębów.

Jego postać, to obraz nędzy i rozpaczy i tylko dziwi, że potrafił zrobić takie pranie mózgu, że jego wierni postradali rozum.

A może tu chodzi o kryptogejów, którzy boją się ujawnić światu swoich preferencji i tak rączka, rączkę myje i zamknąć mordy, bo inaczej Polacy się dowiedzą!

Druga sprawa, to trwanie przy korycie i dojnej krowie, bo przecież ci wyciągnięci z podziemia, niczego innego nie potrafią, jak być wiernym temu małemu! Kasa leci!

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nienawidzę swoich rodziców. Nie będę się nimi opiekować” Czy zawsze jesteśmy winni starszemu pokoleniu pomoc?

Pierwszy SMS był krótki: „Marcin, z tatą gorzej. Przyjedź, proszę”. Drugi, trzeci, czwarty już dłuższe. „Będziesz żałował, a jeśli on umrze? Nigdy nie porozmawiacie. Po co ta złość? To w końcu nasz ojciec. Nawet dla mamy tego nie zrobisz?!”.

 

To ten, na którego Marcin odpisał. Wiedział, że jego siostra wypiła za dużo wina. Tylko wtedy mówiła, co myśli: Jesteś egoistą. Wiem, że cię skrzywdzili, mnie też. Ale jestem inna niż ty”. „Właśnie. Inna. Ty rób co chcesz. Wolisz zapomnieć? Twoja sprawa” napisał. 
W końcu wiadomość od ojca: „Przyjedź”
Żona Marcina, matka jego dzieci: „Kochanie, ja tego nie rozumiem. Powinniśmy opiekować się rodzicami, to nasz obowiązek”. 

Marcin: „Każda dobra pamięć jest wybiórcza. Podobno. Traumy się zapomina. Nie zapomniałem swoich. Nie jestem nic winny rodzicom, mogą umrzeć. Mam znajomych z toksycznych domów. Znajomi mają po trzydzieści, czterdzieści lat. Silni, niezależni. W środku dygot. Bo mama powiedziała „be”, bo tata powiedział „fe”. Bo ojciec pije, bo matka płacze. Wykładają na rodziców kasę, znoszą pretensje i manipulacje. Wyrzucają kasę na psychologów. A rada jest jedna: odciąć gówno.

 

„Źle się uczysz? Zajeb….Cię”
„Po co Ci okrucieństwo?” piszę.
Marcin: „To nie okrucieństwo. Nie oceniaj mnie”.
Chłopiec ma 8 lat. Brzydko pisze: „Ale ma kota”. Szlaczków ładnych też nie potrafi robić. „Przyjdzie ojciec, to zobaczysz” mówi matka. Chłopiec się boi. Kroki na schodach, szuranie butów, odgłos płaszcza, który ląduje na wieszaku. I matka; „Kochanie, tu masz ziemniaki, kotlet, coś jeszcze?”. I: „Nie mam do niego siły, on się w ogóle nic nie potrafi”. 

Marcin: W moim domu śmierdziało strachem. Jej. Moim. Naszym. Nie bił tylko siostry. „Jesteś taką moją blondyneczką” powtarzał. Nienawidziłem jej.

„Jak napisałeś tę literkę? Jak ją, ku….a napisałeś?! ” wrzeszczy ojciec.
„Normalnie napisałem” mówi cicho chłopiec. Mocny cios. Czasem jest to deska. Twarda i długa. Część boazerii tak wtedy modnej. Trwa remont. Czasem jest to pas, który ojciec ściąga powoli patrząc chłopcu w oczy. Czasem ręka. 
Marcin po latach zapisze: „Chodzi o ból, który pociąga cię na dno, o nieprzewidywalność, niesprawiedliwość. I upokorzenie, bo ktoś bije cię wszędzie. I wszystkim. Przecież ja miałem osiem lat, nie wiedziałem jak się pisze literki. I nie rozumiałem dlaczego ktoś wali mnie deską po głowie. Jest 1986 rok. Nie ma policji, nie ma mediów. Przemoc toczy się w większości domów. Nikt o tym nie mówi. Matki nas nie bronią”. 

„Odchodzę od Twojej matki. To dziwka”
Z szafy wylatują krawaty i skarpetki. Ojciec wrzuca rzeczy do czarnej, podniszczonej walizki. Słychać odgłos otwieranego piwa. Marcin uczy się: piwo daje lekkość, daje chwiejny krok, daje krzyk, ale i miękkość. Po piwie ojciec nie jest agresywny. Nawet jeśli się zamachnie, nie zawsze trafia. Marcin lubi piwo.
Gdy rzeczy lądują na podłodze i ojciec upycha je do walizki, Marcin jest bezpieczny. Mówi więc głośno: „Ale co ty robisz, tato?”. Słyszy: „Wyprowadzam się, twoja matka to dziwka”. Podbiega i syczy: Dziwka, kurwa, szmata. Zdechniecie razem. Drzwi trzaskają, ktoś coś słyszy. 
Marcin: Cierpiałem, gdy odszedł. Pokaż mi dziecko, które nie cierpi po stracie rodzica. Siadałem przed pustą szafą. Zaklinałem: niech tata przestanie pić, niech mnie kocha, niech tata przestanie pić, niech kocha. 

„Zadzwonię. Obiecuję”
Chłopiec ma 10 lat. Często jada obiady u rodziców kolegów z klasy. Tam ojcowie też czasem biją, i piją też. Albo matki. Ale chociaż na obiad jest zupa pomidorowa. I rosół. 
Marcin lubi smak marchewki. Jego matka nie gotuje. Wciąż za to płacze. „Ojciec nas skrzywdził, skrzywdził, zostawił” mówi. W białej szafce w kuchni są tabletki. Ona łyka je garściami, bo po nich się śpi. Marcin któregoś dnia łyka je wszystkie. Koleżanka: „ Możesz zasnąć na zawsze”. Marcin się cieszy, bo chciałby umrzeć. A potem jest szpital, i płukanie żołądka, i panie w białych fartuchach. „Jemu nic się nie stało, to taka pomyłka” tłumaczy matka. Dzwoni do męża, on już mieszka z inną kobietą. „Zadzwonię, zadzwonię, obiecuję” słyszy. 
Marcin: Do dziś nienawidzę słabych kobiet, to udawanie, że nic się nie stało. I miliony obietnic ojca. Że przyjdzie, że zadzwoni, że będzie. Nie przyszedł nigdy. 

„Spier… nie mam pieniędzy”
Chłopiec ma 19 lat, zdał maturę, chce jechać do Londynu. Zaczynać wszystko od nowa. Odzywa się do ojca, prosi o pożyczkę. W końcu nie płacił alimentów. W mieszkaniu ojca śmierdzi. Już nie lękiem, ale niestrawionym alkoholem, przegraną. „Jeb się, synu, jeb się” . Kochanka ojca wpycha ojca do łóżka. Pościel jest brudna. Marcin wie. Nawet gdyby ojciec się na niego zamachnął bez trudu by się obronił. „Przepraszam, przepraszam, on ma takie problemy z pracą. Musisz zrozumieć, zrozumieć musisz” kochanka powtarza. Wciska chłopcu banknot, tłumaczy.
On myśli: Jest czulsza niż matka. I bardziej opiekuńcza. 

Z maila: „Tych sytuacji było tysiące. Nic, ku… a nie jesteśmy winni swoim rodzicom, którzy się nami opiekowali. Nic nie jesteśmy winni pijakom, ludziom agresywnym, którzy nie dawali nam wsparcia, gdy byliśmy bezradni, mieliśmy kilka lat. Nawet jeśli to nasi rodzice. Dajesz miłość, dostajesz ją w zamian. Nie dajesz, nie dostajesz nic. To matematyka. Dzieciństwo bywa jak nóż w gardle. Nie umiem go wyjąć. Przemoc rodzi przemoc. Złość rodzi złość. Nieuwaga rodzi nieuwagę. W dupie mam rodziców. I to, że ktoś mówi: bądź mądrzejszy, i lepszy. Nie chcę. Mam swoje dzieci, pracuję na wzajemność”.

Odpowiedź: Rodzice pewnie też mieli swoją historię. Twój ojciec….
Marcin: Byłem bity, nikogo nie biję. Byłem zostawiony, nie zostawiam. Nie mam poczucia winy. Uwielbiam swoich synów. Tania ta psychologia. Znam setki ludzi, którzy czują jak ja. Ale trwają przy rodzicach. I marnują życie. 

PS. Marcina ojciec umarł na początku sierpnia. Marcin nie pojechał na pogrzeb. Nie odezwał się też do matki. 
P.S 2. Ojciec Marcina był inżynierem. Mama redaktorką w dużym wydawnictwie. O Marcinie mówili: „Bo ty jesteś z dobrego domu”.

http://mamadu.pl/120763,nienawidze-swoich-rodzicow-nie-bede-sie-nimi-opiekowac-czy-zawsze-jestesmy-winni-starszemu-pokoleniu-pomoc

Przekleiłam ten felieton, ponieważ nigdzie nie było zastrzeżenia o rozpowszechnianiu.

A dlaczego go przekleiłam? Chcę się podzielić tym, jak to ze mną było!

Nie zdążyłam pokochać swojego Ojca, a to dlatego, że kiedy nie pił alkoholu, to byłam zbyt mała, by o tym pamiętać.

Pamiętam tylko najgorszy scenariusz ze swojego dzieciństwa, kiedy Ojciec lał rodzinę jak mokre żyto.

Kariera zawodowa mu się posypała w socjalistycznym systemie i kompletnie się zagubił w rzeczywistości. Alkohol dawał mu poczucie siły i pewności siebie, ale działało to tak, że znęcał się nad najbardziej bezbronnymi!

Kiedy miałam 17 lat wymogłam na Mamie, by wzięła rozwód, bo mimo młodego wieku wiedziałam, że z Ojca już nic nie będzie i wszystkich nas wykończy psychicznie, a nawet może się to skończyć utratą życia.

Co Ojciec dla mnie dobrego zrobił? Chyba tylko to, że mnie spłodził, czyli dał mi życie. Więcej nie pamiętam, oprócz traumy, jaką mi zgotował na resztę moich dni. Wciąż się łapię na tym, że przeszłam przez piekło.

Po rozwodzie Rodzice mieli rozkwaterowane mieszkania, a więc Ojciec wyjechał do innego miasta i zniknął nam z oczu.

Odetchnęłam, ale nie na długo, bo nie radził sobie kompletnie  i kiedy doszły mnie słuchy, że znalazł się w szpitalu psychiatrycznym – zaczęłam działać.

Pojechałam i prosiłam Ordynatora o pomoc, by Ojcu znaleźć dobry Dom Opieki Społecznej. Udało się i tak Ojciec trafił do bardzo profesjonalnej placówki jak na warunki w Polsce. Miał dobrą emeryturę, a więc nie musiałam dopłacać ani grosza.

Ojciec nigdy  nie zaakceptował nowego miejsca i po siedmiu latach pobytu – popełnił samobójstwo. Jeździłam, zabierałam, wspierałam, ale nic z tego nie wyszło.

Ordynator poprosił o karawan, bo chciałam Ojca pogrzebać w moim mieście. Karawan pojechał i kiedy był na miejscu, ja dostaję telefon, że Prokuratura po raz drugi będzie badała sprawę od początku.

Tak się więc stało, że musiałam karawan wysłać drugi raz. Nerwy okropne, bo trzeba było załatwiać procedury pogrzebowe. Schudłam z nerwów, bo trzeba było szybko zaprosić z Polski rodzinę na pogrzeb.

Mimo tego, co mi w życiu zrobił. Mimo tego, że zamienił mi dzieciństwo w piekło, mam go na naszym cmentarzu, a na nagrobku kazałam wyryć, że: „Twoje cierpienie było naszym smutkiem”. Dlaczego tak? Dlatego, że po latach zrozumiałam jego pobudki i jego chorobę!

Mam czyste sumienie!

Byłam dzieckiem podwórka i przeżyłam!

Dorastaliście w latach sześćdziesiątych, 
lub siedemdziesiątych …??? 
Jak, do cholery, udało się wam przeżyć???!!!

Samochody nie miały 
pasów bezpieczeństwa, 
ani zagłówków, 
no i żadnych airbagów!!!

Na tylnym siedzeniu było wesoło, 
a nie niebezpiecznie

Łóżeczka i zabawki były kolorowe 
i z pewnością polakierowane 
lakierami ołowiowymi 
lub innym śmiertelnie groźnym gównem

Niebezpieczne były puszki, 
drzwi samochodów.

Butelki od lekarstw i środków czyszczących 
nie były zabezpieczone. 
Można było jeździć na rowerze bez kasku. 
A ci, którzy mieszkali 
w pobliżu szosy na wzgórzu 
ustanawiali na rowerach rekordy prędkości, 
stwierdzając w połowie drogi, 
że rower z hamulcem 
był dla starych chyba za drogi… 
…. Ale po nabraniu pewnej wprawy 
i kilku wypadkach… 
panowaliśmy i nad tym (przeważnie)!

Szkoła trwała do południa, 
a obiad jadło się w domu.

Niektórzy nie byli dobrzy w budzie 
i czasami musieli powtarzać rok.

Nikogo nie wysyłano do psychologa. 
Nikt nie był hiperaktywny 
ani dyslektykiem.

Po prostu powtarzał rok 
i to była jego szansa.

Wodę piło się z węża ogrodowego 
lub innych źródeł, 
a nie za sterylnych butelek PET

Wcinaliśmy słodycze i pączki, 
piliśmy oranżadę z prawdziwym cukrem 
i nie mieliśmy problemów z nadwagą, 
bo ciągle byliśmy na dworze i byliśmy aktywni

Piliśmy całą paczką oranżadę z jednej butli 
i nikt z tego powodu nie umarł.

Nie mieliśmy Playstations, 
Nintendo 64, X-Boxes, 
gier wideo, 99 kanałów w TV, 
DVD i wideo, Dolby Surround, 
komórek, komputerów ani chatroom’ów w
Internecie… 
… lecz przyjaciół !

Mogliśmy wpadać do kolegów 
pieszo lub na rowerze,

zapukać i zabrać ich na podwórko 
lub bawić się u nich, 
nie zastanawiając się, czy to wypada.

Można się było bawić do upojenia, 
pod warunkiem powrotu do domu przed nocą.

Nie było komórek…

I nikt nie wiedział gdzie jesteśmy i co
robimy!!! 
Nieprawdopodobne!!!

Tam na zewnątrz, w tym okrutnym świecie!!! 
Całkiem bez opieki! 
Jak to było możliwe?

Graliśmy w piłę na jedną bramę, 
a jeśli kogoś nie wybrano do drużyny, 
to się wypłakał i już. 
Nie był to koniec świata ani trauma.

Mieliśmy poobcierane kolana i łokcie, 
złamane kości, czasem wybite zęby, 
ale nigdy, NIGDY, 
nie podawano nikogo z tego powodu do sądu! 
NIKT nie był winien, tylko MY SAMI!

Nie baliśmy się 
deszczu, śniegu ani mrozu. 
Nikt nie miał alergii 
na kurz, trawę ani na krowie mleko. 
Mieliśmy wolność i wolny czas, 
klęski, sukcesy i zadania. 
I uczyliśmy się dawać sobie radę!

Pytanie za 100 punktów brzmi: 
Jak udało się nam przeżyć??? 
A przede wszystkim: 
Jak mogliśmy rozwijać swoją osobowość???

Też jesteś z tej generacji?

Jeśli tak, wyślij tego maila 
do twoich rówieśników. 
(Ale nie musisz, nic się nie stanie jak go
olejesz ☺) 
Niech sobie przypomną, jak było. 
A inni niech zobaczą jak było

Pewnie, 
można powiedzieć, 
że żyliśmy w nudzie, ale… kujwa, 
przecież byliśmy szczęśliwi !!!

autor nieznany, a szkoda!

PS. Mam z dzieciństwa pamiątkę w ilości 7 blizn, które z wiekiem przybladły, ale mówią mi o tym, że moje dzieciństwo było intensywne i bogate w przygody. Lubię te swoje blizny, bo przypominają mi o moim pełnych wrażeń dzieciństwie. Spędziłam je w gronie swoich równolatków, którzy rozjechali się po świecie, a wielu już nie ma pośród żywych. 

Zostawiłem ją dla innej kobiety. Ale to moja żona do tego doprowadziła

Ten tekst jest z sieci, ale uważam, że warto się nad nim zastanowić. Jeśli jest w nim szczerość, to takie życie może faktycznie doprowadzić do rozwodu. Gdzieś po drodze się ludzie potrafią pogubić, bo rutyna puka do drzwi.

Warto pielęgnować, podlewać jak cenny kwiat, niezależnie od stopnia zmęczenia i wypalenia. 

Drogie kobiety, Zanim mnie czy innego faceta radykalnie ocenicie, pomyślcie, że to nie jest tak, że facet zawsze jest draniem. Związki rozpadają się z różnych powodów. Nawet jeśli to jedna strona mówi „koniec” i pakuje walizki. Mnie nie było łatwo powiedzieć „koniec”, bo mam z żoną dwoje wspaniałych dzieci. Kilka lat wierzyłem, że coś się między nami zmieni, proponowałem terapię, starałem się. Ale o tym nikt nie wie, prawda? Według wersji mojej żony jestem draniem, który odszedł do innej. Nie, nie odszedłem do innej. Odszedłem od niej. Bo po 10 latach walki się poddałem.

 

Dlaczego to my, faceci zawsze jesteśmy winni?! 

Odszedłem, bo….
Zdarzyło się milion rzeczy, które do tego doprowadziły.

Ona, po urodzeniu dzieci, przestała mnie zauważać
Przestałem dla niej istnieć. Byłem tylko maszynką do zarabiania pieniędzy, pomocą domową, której zadaniem jest coś posprzątać, podać. Wiem, że tak się dzieje. To nie jest, że nie wiedziałem, że związek się nie zmienia. Byłem pewny, że się zmienia. Ale naprawdę aż tak, że dla drugiej osoby przez kilka lat nie ma innego życia. Że staje się tylko matką? „Może wyjdziemy do kina? Na kolację” proponowałem. Mieliśmy nianię, dwie życzliwe babcie. „Nie chcę wychodzić” mówiła wprost. Ileś razy. Przestałem proponować.

Nie dawała mi żadnego wsparcia
Wydaje mi się, że ją wspierałem. Zapewniałem jej byt, starałem się być dobrym ojcem. W drugą stronę to nie działało. Byłem tę bardziej emocjonalną stroną w związku, brakowało mi zrozumienia. Kryzys w pracy, przychodzę do domu, chcę porozmawiać. „Ale chyba nie rzucisz pracy?! Kto będzie zarabiał” kończyła. I przerzucała się na temat swojej pracy, dzieci, obowiązków. Przysięgam, nigdy mnie do końca nie wysłuchała. Kiedyś byłem w nią tak zapatrzony, że mi to nie przeszkadzało. Ale w końcu zaczęło.

Seks? A po co mi seks – mówiła
Ile razy można słyszeć: „nie”. Najpierw dlatego, że ona jest w ciąży (zrozumiałem), potem, bo dziecko jest małe (zrozumiałem), bo druga ciąża ( zrozumiałem), bo drugie dziecko jest mało (już mniej), bo ona jest zmęczona obowiązkami (nie rozumiałem).
Zanim zaśmiejesz się, że jestem podłym egoistą i niedorosłym gościem zastanów się, czy fajnie by Ci było gdyby ktoś Ci ciągle odmawiał seksu. Nie wpadłabyś we frustrację, nie zaczęła myśleć o zdradzie? Nigdy nie ukrywałem– seks jest ważny. Białe małżeństwo to nie jest coś, czego pragnąłem. Szczególnie, że kochałem żonę. 

Najważniejsi byli rodzice
Kobiety żądają od nas, żeby nasza matka nie była najważniejsza. Jak mamy z nią dobre relacje jesteśmy dziecinni, nie odcięliśmy pępowiny. Ale, gdy ona ma fajną relację z mamą– to super. Również wtedy, kiedy ta mama wtrąca się we wszystko. Nawet koleżanki mojej żony nieraz mówiły: „Postaw się, ona przesadza”. Jej ingerencja w nasze życie dotyczyła wszystkiego: wychowania dzieci, dbania o nie, naszego remontu (dlaczego takie ściany? Po co wam taki duży stół?), spędzania wakacji itd itp. Ona narzekała na matkę, po czym nie potrafiła się jej przeciwstawić. „Jesteś ze mną czy z nią?” złościłem się. A ona się złościła, że jej nie rozumiem. Nie, nie rozumiałem. 

Wciąż się złościła albo obrażała. Również przy innych
Od zakochania przeszliśmy do momentu, w którym ona przestała mnie szanować. Być może sam do tego doprowadziłem, bo nie postawiłem jej wyraźnych granic. „Gdzie ty to kładziesz?!”, „A, bo Paweł o niczym nie pamięta”. W awanturach potrafiła być wulgarna i potwornie raniąca. Na porządku dziennym były słowa: „wypiera….aj”, „możesz się wyprowadzić”, „chcesz się rozwieść, proszę bardzo”. 

Przez lata byłem jednak wierny. Na wszystkie próby ratowania związku reagowała słowami: „Nie przesadzaj!”, „W życiu nie pójdę do psychologa”. W końcu się poddałem. Rok temu poznałem w pracy kobietę, też matkę, samotną. Zakochałem się. 
Kiedy powiedziałem o tym Marcie, mojej żonie najpierw dostała furii, potem zaczęła błagać mnie, żebym został. Że ona się zmieni. Ale ja już nie chciałem, żeby ona się zmieniła. Chciałem kiedyś. Poza tym nie wierzyłem w jej przemianę. 

Gdy wiedziała, że i tak odejdę– zaczęła podburzać wszystkich przeciwko mnie. Też dzieci. Nie jest w stanie nic zrobić, bo dzieci mnie kochają. Ale dlaczego robi to teraz, dlaczego zachowuje się jak kochająca żona, chociaż wcześniej mówiła: „wyprowadź się”, „chcesz się rozwieść, proszę bardzo”. Naszym wspólnym przyjaciołom płacze w słuchawkę. Opowiada jak mnie kocha. Po co ten cyrk? 

Chciałbym się rozwieść. Zostawiam jej dom, samochód, będę płacił alimenty, zaproponowałem opiekę pół na pół. Godzę się na wszystko, bo chcę końca tego rozdziału.

Tak, facet potrafi przestać kochać kobietę. Ale często dlatego, że ona pracuje na to latami. 
Dlaczego kobietę, która odchodzi od męża, bo ją niszczy wszyscy rozumieją?
Dlaczego nikt nie rozumie mężczyzny, który odchodzi od kobiety, bo ona go niszczy?

Paweł

http://mamadu.pl/120427,odszedlem-od-zony-dlaczego-swiat-mnie-nienawidzi