Wybrałam się dziś do lekarza. Tak od nowego roku mnie przypiliło, a do tego chciałam od lekarza rodzinnego receptę na stałe leki i przy okazji pożyczyć jej wszystkiego dobrego w Nowym Roku.
Weszłam do przychodni, a tam tłumy!
Nie szkodzi, że zbliżała się godzina 12, a i tak ludzi wciąż przybywało, a najwięcej mam z malutkimi dziećmi.
Miałam się już wycofać, ale ja tak nie lubię psychicznie szykować się do lekarza i w końcu postanowiłam powalczyć.
Kiedy podałam swoje nazwisko i miejsce zamieszkania, to okazało się, że nie ma mojej, grubej, dość karty z całą historią choroby mojego życia. Wsiąkła, a na jej miejsce była wsadzona nówka, bez żadnego śladu moich chorób.
Zrobiło mi się dziwnie, bo takie coś, to tylko na mnie mogło trafić. Zawsze miałam pecha z kontaktami z służbą zdrowia.
Nie dociekałam co i jak, bo ludzie przy recepcji na mnie napierali, a więc odpuściłam, ale będę musiała w lepszym czasie to sobie wyjaśnić, bo nie może być tak, że ginie karta pacjenta!
Usiadłam w poczekalni i czekałam ponad dwie godziny. Doktor rodzinna zarobiona po pachy, a do tego dwa razy wychodziła na dłużej z gabinetu. Trudno – siedzę i czekam cierpliwie na swoją kolejkę.
No i uf! W końcu wchodzę do mojej Rodzinnej. Pytam o starą kartę, ale niczego się nie dowiedziałam. Pani doktor jedzie na nowej karcie. Zwierzam się, że w święta mnie wysypało i cholernie swędzi.
Dostaję więc skierowanie do dermatologa i zlecenie na komplet badań, których dawno nie robiłam, a więc tarczyca i takie tam inne.
Spytałam, że skoro jestem na czczo, to czy pobiorą mi krew na te badania.
Ależ owszem, ale niestety nie owszem, bo mimo braku pacjentów w laboratorium, pani mnie odesłała z uśmiechem i kazała przyjść w następny dzień od 8.30 i tak zabiła we mnie chęć zrobienia wyników od zaraz.
Idę więc do dermatologa. Nie daleko na szczęście, ale gabinet jedynej w mieście dermatolog mieści się w pomieszczeniu wziętym rodem jeszcze z PRL. Brudne lamperie, nie pomalowane futryny, co odstrasza i dziwi. Pomijając jednak wygląd tu zaczyna się komedia.
Zapalam światło, bo nie widzę, co pisze na drzwiach do gabinetu, a pisze, aby wejść do gabinetu na wezwanie lekarza.
Jestem sama w ponurej poczekalni i postanowiłam zapukać. Słyszę, że mam zaczekać i mam zgasić światło!
Okej, gaszę i czekam na wezwanie.
Jestem za minutę wezwana i wchodzę do gabinetu i od razu zauważam, że nie ma krzesełka dla pacjenta, a jednie kozetka oddalona od pani doktor na odległość 1.5 metra.
Nieprzyjaźnie – pomyślałam sobie i usiadłam na kozetce i tu zaczęła się rozmowa.
– Skądś panią znam – stwierdza pani doktor i dzwoni telefon do pani doktor i to trwa!
Pomyślałam sobie, że ze szkoły podstawowej, bo jesteśmy w tym samym wieku, ale oczywiście tylko pomyślałam.
– Kiedy pani u mnie była, bo wydaje mi się, że niedawno – stwierdziła.
– Nie pani doktor! Jeśli byłam, to jakieś 30 lat temu.
– Aha! Zatwierdziła. Dzwoni telefon do pani doktor i to trwa.
– Proszę pokazać z czym pani do mnie przyszła!
Pokazuję, a pani doktor od razu do mnie!
– Ma pani kota, albo psa?. Dzwoni telefon do pani doktor i to trwa.
– Nie mam już, bo staruszkę trzeba było uśpić z powodu starczej choroby i od dwóch miesięcy nie mam zwierzaka.
I tu się zaczęło!
– Bo wie pani, ale ja nie mam nic przeciwko zwierzakom i nic bym im nie zrobiła, ale wie pani, bo moi sąsiedzi mają psa i ten wyje 24 godziny na dobę i mam po prostu dość. Nie wiem co z tym zrobić, bo wie pani, ale ja zwierzakowi nic bym nie zrobiła, ale gdzieś to muszę zgłosić!
Potem przyłożyła rękę do twarzy i coś mi pani doktor opowiadała, ale tak cicho, że ja na tej kozetce nic nie usłyszałam. W środku wyłam ze śmiechu, kiedy pani doktor mi nawijała, a ja nie byłam w stanie tego zrozumieć.
Z utęsknieniem czekałam na receptę, ale to trwało i trwało i w między czasie rozejrzałam się po gabinecie i zauważyłam dwie, spore szafki, na których były ustawione anioły z porcelany i mówię Wam – kolekcja przednia.
To był dziwny dzień dla mnie i jeśli spotkacie taką panią doktor, dość dziwną – to przebijcie mnie ha ha.
Na szczęście doczekałam się recepty, ale do teraz myślę o tej dość dziwacznej wizycie, bo wyszło na to, że to nie ja z nudów chodzę do lekarzy, ale to pani doktor z nudów zamęcza pacjenta swoimi opowieściami tak po cichu, jakby bała się w gabinecie podsłuchu hi hi.