„Noce w Rodanthe” to taki melodramat, na którym się płacze.
Nie oglądam za często łzawych melodramatów, ale ten film mi się bardzo podobał i nawet dał do myślenia.
Ona bliska rozwodu z powodu zdrady męża, a on poszarpany przez życie zawodowe i posypanie się więzi z synem – spotykają się w malutkim hoteliku nad oceanem.
Ona zastępuje gospodynię hoteliku, a on przyjeżdża, by zamknąć ważną dla niego sprawę śmierci pacjentki, którą operował na banalne schorzenie, a ona mu na stole umiera. Przyjeżdża i pragnie skontaktować się z mężem zmarłej.
Zatrzymuje się w tym hoteliku i nagle na oboje spada wielka lawina miłości. Staje się tak, że ci dwoje pasują do siebie jak dwie połówki jabłka i tak jakby odnaleźli się wśród wszystkich ludzi na całym świecie.
Podobno taka miłość się nie zdarza, ale im się zdarzyła.
Dla mnie to był bardzo wartościowy film, a nie jakaś tam smętna opowiastka. Film budzący nadzieję, że kiedy jesteśmy na zakręcie, to wszystko zdarzyć się jeszcze może.
To tak pokrótce i kto zechce sięgnąć po takie kino, powinien być usatysfakcjonowany wyborem.