Archiwum dnia: 3 lutego, 2018

Himalaiści, czy egoiści!

Znalezione obrazy dla zapytania k2

Od kilku dni żyjemy wyprawą na K2, czyli na niezdobyty zimą – ośmiotysięcznik w Himalajach.

Kibicowałam im, ale ta wyprawa ma już swój finał w osobie polskiego himalaisty – Tomasza Mackiewicza, który podobno uciekł w góry przed narkotykami i w Polsce osierocił trójkę dzieci.

Nie będę tego oceniała, bo w sieci na tych ludzi spadła ogromna ilość hejtu i ja się w to nie włączam.

Zastanawia mnie jednak – po co ludzie tam idą, choć wiedzą, że mogą nie przetrwać i na wieki tam zostaną – w tej wiecznej zmarzlinie.

Idą tam choć muszą zakładać pampersy, bo tam załatwianie fizjologicznych potrzeb jest prawie niemożliwa.

Idą tam, choć kilka dni podczas wspinaczki  nie mają się jak umyć, gdyż gorąca woda prawie zamarza na ich ciałach.

Idą tam, choć często mają dolegliwości zdrowotne i nie zawsze w zapasach posiadają odpowiednie leki.

Idą tam, choć w namiotach sikają do butelek i mają masę niedogodności, bo ogromny mróz robi swoje i śpią w pełnym opakowaniu, a członki im zamarzają, kiedy ich ciała po prostu śmierdzą z braku higieny.

Oni pytani – dlaczego tam idą – odpowiadają, że to jest ich pasja i trudno jest im tej pasji się nie oddać.

Idą tam, bo chcą być zapisani na kartach himalaizmu i chcą być sławni, że jako pierwsi dokonali prawie niemożliwego i ta flaga wbita na szczycie stanowi ogromną adrenalinę.

Jednak ich rodziny widzą to zupełnie inaczej i czytamy, to, co napisało dziecko pewnego rodzica, który miał właśnie taką pasję, a więc:

Komentarz użytkownika Prawdomowny z 28 stycznia 2018 godz. 22:42 do artykułu „Dlaczego nie byli ubezpieczeni” opublikowanego na portalu teklak.pl:
„Zbiórka zbiórką, Kasa kasą – chuj mi do tego kto, ile i na co daje. Napiszę z innej perspektywy. Jestem synem człowieka, który na niejeden ośmiotysięcznik wchodził – na jeden wszedł i zginął. Chodziłem wtedy do podstawówki. I nie będę pisał o żadnym bohaterstwie mojego ojca. Wystarczająco nasłuchałem się tych wszystkich bredni na ulicy, w szkole, od urzędników, którzy widzieli moje nazwisko i z odmętów pamięci przypomnieli sobie o moim ojcu – chcąc mi sypnąć komplementem – słyszałem tysiące razy jakim to był wielkim bohaterem i jaką potężną miał odwagę. Chuja miał – nie odwagę. Chujem był a nie bohaterem. BOHATEREM była moja matka! Dopóki nas nie było na świecie razem wspinali się tu tu to tam. Obietnica była jedna – przychodzi dziecko na świat – odstępujemy od tego sportu w wymiarze ekstremalnym. I przychodzę na świat. Jest siermiężny PRL. Po co bawić się w kartki i kolejki, po co użerać się z bachorami, na chuj z tym wszystkim. I spierdolił. Mój ojciec był tchórzem ponad tchórze. Zostawił nas z tym wszystkim. Zostawił nas z traumą o której nawet głośno nie można powiedzieć – bo przecież był bohaterem! W imię czego bohaterem? W imię własnych ambicji które były ważniejsze niż dzieci? Na co szedł hajs? Na książki, zeszyty, ubrania, jedzenie? Zwykle pierdolenie – chodziłem w szmatach do szkoły, żarłem mortadele na która matka ledwo zarobiła biegając od jednej roboty do drugiej, z drugiej o trzeciej (i byłem szczęśliwy dzięki miłości matki). A on kartki sprzedawał by mieć na sprzęt. W dupie miał wszystko. Po co to piszę? Mackiewicz zostawił dzieci. Będą żyły z tym samym piętnem z którym ja i moje rodzeństwo borykaliśmy się tyle lat. I niech to będzie komentarz do jego bohaterstwa. Kocham góry ponad wszystko – ale kocham je mądrze i ta miłość to miłość przekazana dzięki matce. Wspinam się, ale nigdy nie narażę swojego życia w imię czczego bohaterstwa, w zapomnieniu dla rodziny i wartości, które powinny być nadrzędne dla każdego rozsądnego człowieka. Wychować dziecko – to jest bohaterstwo, odpowiedzialność to jest bohaterstwo – a nie wpierdolenie się na 7 tysięcy bez tlenu. Samobójstwo w imię dwóch zdań na wikipedii i jakiejś płaskorzeźby w bliżej nieokreślonej lokalizacji, w imię szyby wkutej w bloku mieszkalnym, w imię nazwy szkoły, której młodzież ma w dupie kim był patron, w imię jakiejś nazwy ulicy i bestialsko pojebanej gloryfikacji. I teraz walka z mitem – po co wchodzą na ośmiotysięczniki? Po co akurat tam? Dla pokonania własnych słabości, walki z ograniczeniami? Ściema kurwa. Ja Wam powiem po co mój ojciec to robił. By zaistnieć, by zapisać się na „kartach historii”, z nonszalancji, chujowo rozumianego splendoru, bo zwyczajnie w innych dziedzinach był zerem. Palił, pił – sportowiec. Przecież można wchodzić na o wiele mniejsze góry – nadal niebezpieczne – ale? No własnie nikt się takim wejściem nie interesuje. Na Mont Blanc wchodzą tabuny Januszów jak po browara w Biedronce. I tam „chwały” nie będzie. No chyba ze wszedłby boso. Mocarz bez tlenu wchodzi na Nanga Parbat i zostawia dzieci – i ja a takie bohaterstwo podziękuję.”

Źródło – komentarz do artykułu: ”
Dlaczego nie byli ubezpieczeni” na teklak.pl