Zawieszenie w czasie!

Po pogrzebie Mamy czuję się bardzo dziwnie i sama ze sobą gadam w głowie.

Nagle od dwóch lat zrobiło się tak dużo czasu, tylko dla siebie i muszę na nowo nauczyć się z niego czerpać, tak jak to było przed Mamy chorobą.

Na razie żyję w zawieszeniu ze swoją żałobą i nie biorę się za większe, domowe sprawy, a jedynie gotuję na bieżąco i ogarniam dom bardzo pobieżnie, gdyż chcę pozostać w zgodzie ze sobą i uporać się z wieloma pytaniami, szukając odpowiedzi.

Po pogrzebie wszyscy się rozpiechrzli i wrócili  do swojego życia, do pracy, do codziennych zajęć i tak powinno być.

Ja będąc na emeryturze muszę na nowo budować swój świat i wiem jedno, że w rodzinie powstała ogromna pustka i niczym jej już nie można załatać, a jest to odejście Mamy.

Śpię teraz dużo, bo prawie do 10-tej, bo tak mój organizm potrzebuje i już nie budzę się z lękiem, że muszę być gotowa do opieki nad Mamą.

Mogę sobie pozwolić na lenistwo – np. cały dzień w pidżamie dumając i medytując układając swoje myśli i dzień.

Widzę Mamę w trumnie, ale myślę, że ten stan kiedyś minie i nie będzie mnie ten widok prześladować.

Widzę Ją kiedy patrzę przez okno, a Ona lubiła się przechadzać – taka malutka z berecikiem na głowie, a czasami z laseczką.

Widzę Ją kiedy była jeszcze młodą kobietą i kąpała moją pierworodną, aby mnie tego nauczyć.

Takie obrazy będą się pojawiały we wspomnieniach, bo one nigdy nie odejdą z zamknięciem wieka od trumny.

Obejrzałam więc dzisiaj film polski – sławny film pt. „Kler” i zadałam sobie pytanie, co ten film ma niby zmienić w postrzeganiu draństwa w kościele, bo nie zmieni nic!

Ten film obejrzały miliony Polaków, a mimo to kościół ze swoją pedofilią będzie miał się świetnie!

Oglądałam lepsze filmy o tej tematyce, bo np. film „Wątpliwość” z rewelacyjną aktorką – Meryl Streep. Polecam, bo jest bardzo ambitne kino o trudnym temacie z bardzo dobrymi dialogami.

Przeczytałam też fragment z książki, którą napisała Michelle Obama o tym czasie, kiedy ona i jej mąż wchodzili w politykę i jak wcale im nie było łatwo.

Ogromnie lubię mądre kobiety i jestem pełna dla nich podziwu, a taką mądrą jest Michelle, która niewykluczone będzie się ubiegała o urząd Prezydenta USA, ale to pokaże czas.

Michelle Obama: Barack był pracoholikiem i nie mierzył sił na zamiary.
Tuż po ślubie Michelle chciała robić karierę, a jednocześnie marzyła o roli typowej żony i matki. W tym czasie Barack miał już opinię „wysokiego, sympatycznego pracoholika”, który musiał słono zapłacić za niedotrzymanie jednej umowy.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Agora publikujemy fragment książki Michelle Obamy „Becoming. Moja historia”, która ukaże się w Polsce 13 lutego.

Rozdział 12.

(…)

Po powrocie ze spędzonego w Kalifornii miesiąca miodowego Baracka i mnie czekała zarówno dobra, jak i zła wiadomość. Tą pierwszą był wynik listopadowych wyborów, który zapowiadał falę dobrych zmian. Bill Clinton wygrał ze znaczną przewagą, po zaledwie jednej kadencji odsuwając od władzy prezydenta Busha. Carol Moseley Braun także odniosła zdecydowane zwycięstwo i została pierwszą afroamerykańską senatorką. Baracka szczególnie ucieszyła wieść, że frekwencja okazała się rewelacyjna: sam Project VOTE! zarejestrował ponad sto dziesięć tysięcy nowych wyborców, a szeroko prowadzona kampania na rzecz udziału w wyborach także przyczyniła się do zwiększenia liczby głosujących.

Po raz pierwszy od dekady ponad pół miliona czarnoskórych wyborców z Chicago poszło na wybory i dowiodło, że ma moc zbiorowego wpływania na politykę. Był to jasny komunikat dla prawodawców i przyszłych polityków, w który po śmierci Harolda Washingtona część ludzi, jak się zdawało, przestała wierzyć: głosy Afroamerykanów się liczą. Ignorowanie ich czy lekceważenie ich potrzeb i problemów będzie kosztownym politycznym błędem. Również sama afroamerykańska społeczność otrzymała sygnał, że się liczy, a postęp jest możliwy. Te wydarzenia napawały Baracka otuchą. Choć praca, którą wykonał, była wyczerpująca, nauczył się dzięki niej wiele o złożonym systemie politycznym miasta. Upewnił się też, że posiada zdolności organizacyjne pozwalające mu na podjęcie większych wyzwań. Współpracował z liderami inicjatyw oddolnych, zwykłymi obywatelami i wybranymi urzędnikami, jakimś cudownym sposobem dopinając swego. Kilka gazet odnotowało niezwykły wpływ działań Project VOTE! Dziennikarz z czasopisma „Chicago” opisał Baracka jako „wysokiego, sympatycznego pracoholika”, twierdząc, że pewnego dnia sam powinien wystartować w wyborach, co Barack po prostu zbył wzruszeniem ramion.

Michelle i Barack Obamowie

Źródło: Obama-Robinson Family Archive

Była też jednak zła wiadomość: ten wysoki, sympatyczny pracoholik, którego właśnie poślubiłam, przeoczył termin oddania książki. Tak bardzo pochłonęło go rejestrowanie wyborców, że zdołał złożyć tylko część maszynopisu. Po powrocie do domu agent Baracka poinformował nas, że wydawca unieważnił umowę i Barack musi zwrócić zaliczkę w wysokości czterdziestu tysięcy dolarów.

Jeśli go to przeraziło, nie okazał przede mną paniki. Ja sama wdrażałam się właśnie do nowych obowiązków w ratuszu, które obejmowały znacznie więcej zebrań z zarządem planowania przestrzennego, a mniej pikników z seniorami niż na poprzednim stanowisku. Choć nie pracowałam tak długo jak w kancelarii, codzienny zgiełk sprawiał, że wieczorami byłam wymęczona i niezbyt chętna mierzyć się z problemami w domu. Wolałam raczej nalać sobie lampkę wina, odłączyć zwoje mózgowe i oglądać telewizję na sofie. Jeśli obsesyjne zaangażowanie Baracka w Project VOTE! czegoś mnie nauczyło, to tego, że nie powinnam się martwić kłopotami mojego męża, bo przejmowałam się nimi bardziej niż on sam. O ile mnie chaos pobudzał, o tyle Baracka wręcz rozsadzał. Był niczym żonglujący talerzami cyrkowiec – jeśli robiło się zbyt spokojnie, odbierał to jako sygnał, by zwiększyć tempo. Zorientowałam się, że notorycznie bierze na siebie za dużo zobowiązań i angażuje się w kolejne projekty, nie mierząc sił na zamiary. Zgodził się na przykład zasiąść w zarządzie kilku organizacji non profit i wykładać na część etatu na University of Chicago w nadchodzącym semestrze wiosennym, a jednocześnie planował zatrudnić się w kancelarii w pełnym wymiarze godzin.

Pozostawała jeszcze sprawa książki. Agent zapewniał, że zdoła sprzedać tytuł innemu wydawcy, o ile Barack szybko skończy pierwszą wersję tekstu. Ponieważ jeszcze nie zaczął pracy na uczelni, a kancelaria, która i tak czekała już od roku, by go zatrudnić na pełny etat, zaaprobowała takie rozwiązanie, wymyślił idealny sposób wybrnięcia z kłopotów: będzie pisał w odosobnieniu i z dala od codziennego zgiełku w jakiejś odległej chatce, gdzie zdoła skupić się wyłącznie na jednej sprawie. Był to ekwiwalent całonocnego pisania eseju zaliczeniowego na ostatnią chwilę w koledżu, tyle że ta praca miała mu zająć kilka miesięcy. Zaczął rozwijać tę wizję pewnego wieczora jakieś sześć tygodni po naszym ślubie, po czym spuentował ją wiadomością, że jego matka wyszukała mu idealny domek. Tak naprawdę to już go dla niego wynajęła. Był tani, cichy i stał przy plaży. W Sanurze. Czyli miasteczku na indonezyjskiej wyspie Bali piętnaście tysięcy kilometrów ode mnie.

Źródło: Obama-Robinson Family Archives

To brzmi trochę jak kiepski dowcip, prawda? Co się stanie, gdy samotnik indywidualista ożeni się z towarzyską, kochającą życie rodzinne kobietą, która nie znosi samotności? Odpowiedź brzmi chyba tak samo jak rozwiązanie prawie każdego małżeńskiego problemu, nieważne, kim się jest i jak wyglądają szczegóły, trzeba się jakoś dostosować do sytuacji. Skoro małżeństwo jest na zawsze, to właściwie nic innego nie pozostaje.

I tak na początku 1993 roku Barack poleciał na Bali, by spędzić prawie pięć tygodni sam na sam z własnymi myślami i pracować nad manuskryptem książki Odziedziczone marzenia. Spadek po moim ojcu. Zapełniał starannym pismem żółte kartki notesów i klarował swoje idee podczas codziennych powolnych spacerów wśród palm i szumu fal. Ja tymczasem zostałam w domu i po dawnemu żyłam nad mieszkaniem matki przy Euclid Avenue, a kolejna ołowiana chicagowska zima lakierowała drzewa i chodniki warstwą lodu. Szukałam sobie zajęć, widywałam się z przyjaciółmi, wieczorami chodziłam na treningi. Podczas regularnych spotkań z ludźmi w pracy i w mieście używałam czasem dziwnego nowego określenia: „mój mąż”. Mój mąż i ja chcielibyśmy kupić dom. Mój mąż jest pisarzem i kończy książkę. Było to dziwne i cudowne. Przywoływało wspomnienie nieobecnego przy mnie człowieka. Bardzo tęskniłam za Barackiem, ale starałam się racjonalnie wyjaśnić sobie tę sytuację. Rozumiałam, że choć dopiero co się pobraliśmy, taka przerwa była chyba najlepszym rozwiązaniem.

Barack zabrał chaos związany z pracą nad książką daleko od domu, aby tam go opanować. Być może zrobił to przez wzgląd na mnie, żeby mi ten bałagan nie przeszkadzał. Musiałam pamiętać, że wyszłam za niesztampowego myśliciela. Radził sobie ze swoimi problemami w najrozsądniejszy i najskuteczniejszy sposób, jaki przyszedł mu do głowy, nawet jeśli z pozoru wyglądało to na tropikalne wakacje czy miesiąc miodowy z samym sobą (jak go nazywałam w momentach szczególnie doskwierającej samotności), na który wybrał się zaraz po miesiącu miodowym ze mną.

Michelle i Barack Obamowie

Źródło: Callie Shell, Aurora Photos

Ty i ja, ty i ja, ty i ja. Uczyliśmy się dostosowywać, na zawsze splatać w jedno trwałe „my”. Nawet jeśli byliśmy tymi samymi ludźmi co dawniej, tą samą parą od lat, obecnie mieliśmy nowe etykietki i musieliśmy sobie poradzić z nową tożsamością. On był moim mężem. Ja – jego żoną. Oznajmiliśmy to sobie nawzajem i całemu światu w kościele. Wydawało się, że zakres naszych zobowiązań wobec siebie wzrósł.

Dla wielu osób, w tym dla mnie, słowo „żona” nie jest czymś błahym. Ma historyczne konotacje. W oczach ludzi dorastających jak ja w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych żony jawiły się jako pewien gatunek białych kobiet z telewizyjnych sitcomów – radosnych, ufryzowanych i spiętych gorsetem. Siedziały w domu, rozpieszczały dzieci i zawsze miały na kuchence naszykowany obiad. Czasem nalewały sobie sherry albo flirtowały ze sprzedawcą odkurzaczy, ale na tym wszelkie podniety się kończyły. Na ironię zakrawał fakt, że oglądałam te programy w naszym salonie przy Euclid Avenue, gdy moja pracująca w domu matka bez słowa skargi przygotowywała kolację, a gładko ogolony ojciec odpoczywał po dniu pracy. Związek moich rodziców był równie tradycyjny jak te w telewizji. Barack żartuje sobie nawet czasem, że moja rodzina przypominała czarną wersję Leave It to Beaver, serialu o idealnej amerykańskiej rodzinie, z udziałem Robinsonów z South Side, równie statecznych i nieskazitelnych co telewizyjni Cleaverowie z Mayfield, choć, rzecz jasna, biedniejszych – niebieski kombinezon miejskiego pracownika, mojego ojca, zastępował tu garnitur pana Cleavera. Barack robił to porównanie z nutką zazdrości w głosie, ponieważ jego dzieciństwo przebiegało zupełnie inaczej, aczkolwiek także stało w kontrze do głęboko zakorzenionych stereotypów na temat Afroamerykanów, którzy ponoć mieszkają głównie w rozbitych rodzinach i nie są zdolni do realizacji typowych dla klasy średniej marzeń o stabilnym życiu spełnianych przez naszych białych sąsiadów.

Ja sama w dzieciństwie wolałam The Mary Tyler Moore Show i z fascynacją pochłaniałam wszystkie odcinki. Mary miała pracę, modne ciuchy i świetne włosy. Była niezależna, zabawna i w przeciwieństwie do innych pań z telewizji mierzyła się z ciekawymi problemami. Prowadziła rozmowy, które nie dotyczyły dzieci czy domu. Nie pozwalała Lou Grantowi sobie rozkazywać i nie miała obsesji na punkcie znalezienia męża. Emanowała z niej młodzieńcza werwa, choć zarazem była dojrzała. W czasach na długo przed internetem, kiedy świat prezentowano nam prawie wyłącznie za pośrednictwem telewizji, takie sprawy miały znaczenie. Dla inteligentnej dziewczyny o kiełkującym przekonaniu, że nie chce ograniczyć się do roli pani domu, Mary Tyler Moore była boginią.

Michelle i Barack Obamowie

Źródło: Official White House Photo by Chuck Kennedy

A teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, żyłam w tym samym mieszkaniu, w którym wtedy oglądałam telewizję i jadłam posiłki przygotowane przez cierpliwą, bezinteresowną Marian Robinson. Dostałam bardzo wiele – wykształcenie, poczucie własnej wartości, arsenał ambicji – i zdawałam sobie sprawę, że to głównie zasługa matki. Nauczyła mnie czytać, nim poszłam do zerówki, pomagała mi literować słowa ze stron książeczek Dick and Jane, kiedy siedziałam skulona niczym kocię na jej kolanach w bibliotece. Gotowała nam pełnowartościowe posiłki, domagając się, byśmy zjedli brukselkę i brokuły. Uszyła mi nawet suknię na bal maturalny, na litość boską! Obdarowywała nas nieustannie i wszystko nam oddała. Własną tożsamość zbudowała wokół rodziny. Dziś już rozumiałam, że godziny spędzone na opiece nade mną i Craigiem były godzinami, których nie poświęciła sobie.

Jednak za wspaniałe dary, które otrzymałam w życiu, płaciłam teraz cenę, jaką był komfort psychiczny. Wychowano mnie tak, bym była pewna siebie, nie uznawała żadnych granic i wierzyła, że mogę osiągnąć dosłownie wszystko, czego zapragnę. A pragnęłam wszystkiego. Bo, mówiąc słowami Suzanne, czemu nie? Chciałam żyć wystrzałowo i robić karierę jak Mary Tyler Moore, a jednocześnie skłaniałam się ku ustabilizowanej, pełnej poświęceń i na pozór bezbarwnej roli typowej żony i matki. Chciałam mieć zarówno życie rodzinne, jak i zawodowe, lecz zarazem jakoś sprawić, by jedno nie stłamsiło drugiego. Miałam nadzieję, że pójdę w ślady matki, a zarazem, że będę od niej zupełnie różna. Samo rozważanie tych spraw było dziwne i mieszało
mi w głowie. Czy mogę mieć wszystko? Czy faktycznie tego chcę? Nie miałam pojęcia.

(…)

Powyższy fragment pochodzi z książki Michelle Obamy „Becoming” (wyd. Agora), która ukaże się w Polsce 13 lutego.

Źródło: Materiały prasowe

13 myśli na temat “Zawieszenie w czasie!

  1. Przychodzimy, odchodzimy
    leciuteńko na paluszkach
    Szczotkujemy wycieramy
    Buty nasze twarze nasze
    Żeby śladów nie zostawić
    Żeby śladów nie zostało
    Miasta nasze domy nasze
    Na uwięzi się kołyszą
    Tuż nad ziemią ledwo ledwo
    Jak wiatr mały to nie widać
    A jak wielki wiatr się zdarzy
    Wielka bieda puszczą cumy
    Zatrzepocą się zatańczą
    Miasta nasze domy nasze
    I polecą w stratosferę
    Przygarbionych w pustym polu
    Bez oparcia bez osłony
    Bez niteczki choćby coby
    Przytwierdzała nas do ziemi
    Wiatr nas porwie i poniesie
    Za kołnierze podniesione
    Porozrzuca gdzieś w przestrzeni
    Nam to nic przeczekamy
    A jak skończy jak ucichnie
    To wstaniemy otrzepiemy
    klapy nasze rączki nasze
    Żeby śladu nie zostało
    Od początku zbudujemy
    Miasta nasze domy nasze
    Sprzęty nasze lampy nasze
    Żeby wiatr miał czym kołysać

    Polubienie

  2. Najgorsze są te pierwsze dni, człowiek jest jakby w szoku… Ja z dnia kiedy mój dziadek zmarł i dnia pogrzebu niewiele pamiętam, tak tym po łbie dostałem, ale z czasem człowiek dochodzi do siebie i zostają tylko wspomnienia…

    Polubienie

  3. Najtrudniejsze są te pierwszy dni, bo wtedy wszystko jest jeszcze takie świeże, niby takie samo, tylko bliskiego człowieka już nie ma. Z czasem nauczyliśmy się przypominam sobie wszystkie śmieszne historie związane z tatą. Dzisiaj uwielbiamy cytować jego powiedzonka:) Nawet nie uświadamiałam sobie, że miał ich tyle.

    Polubienie

Dodaj komentarz