Na wstępie życzę wszystkim Nauczycielom samych sukcesów i satysfakcji z pracy z naprawdę niełatwą młodzieżą i w niełatwych czasach.
No właśnie! Jaka była szkoła kiedy to ja i moi rówieśnicy przekraczaliśmy progi szkoły po raz pierwszy, w czasach PRL-u.
Byliśmy przede wszystkim ogromnie, chyba wystraszeni, bo nie byliśmy pokoleniem telewizyjnym, ani komputerowym, ale po prostu musieliśmy opuścić nasze podwórka, trzepaki i z miną z lekka wystraszoną nie wiedzieliśmy, co nas czeka.
Teraz dzieci wydaje mi się są bardziej świadome, że szkoła nie jest taka straszna.
Mama nigdy mnie nie posłała do przedszkola, a więc nie miałam kontaktu ani z rówieśnikami, ani z nową Panią, która by coś do mnie mówiła i czegoś ode mnie wymagała.
Było mi ciężko zaakceptować kogoś nowego i wymagającego.
Zniosłam to z dumą i podporządkowałam się nowej Pani z respektem.
Pamiętam, gdy przeszłam z powodu przeprowadzki do nowej szkoły, w innym mieście – moje pierwsze dyktando napisałam na dwóję, gdyż nawet kura było przez „ó”, a pozostałe wyrazy – lepiej nie wspominać.
Moje dyktando, to moja wielka porażka i teraz nie wiem, czy to był stres, czy różnica w nauczaniu w różnych szkołach!
Tak mi się ta sytuacja dzisiaj przypomniała i wspominam ją z rozrzewnieniem.
W szkole podstawowej miałam świetnych nauczycieli, takich z wielkim sercem dla ucznia.
Bardziej pamiętam nauczycieli ze szkoły podstawowej, niż z późniejszej mojej edukacji.
Nie wiedzieć czemu, ale pozostali Oni we mnie na zawsze i zapisali się w mojej pamięci przez duże „N”.
Pani od języka polskiego, biegająca po klasie, energiczna, starająca się z całej mocy, aby wiadomości przekazywane, dotarły do wszystkich tak, aby w domu już nie trzeba było niczego się uczyć, co najwyżej przeczytać lekturę i napisać wypracowanie – już nie żyje, moja ukochana Pani Jarek!
Pani od geografii – wysoka, groźna z wielkim kokiem na głowie. Pamiętam wskaźnik w jej ręku, wskazująca na mapie miasta i kraje.
Za jej przyczyną zdałam wstępny egzamin do szkoły średniej na 5. Nie wiem gdzie się podziała moja Pani od geografii 🙂
Pani od matematyki – Grejć. Oj Ona to się miała ze mną, bo ja tej matematyki nie lubiłam i nigdy nie miałam analitycznych zdolności.
Kiedyś wywołała mnie do odpowiedzi i pamiętam, że mi rzekła, że dzwonią w jakimś kościele, ale nie wiadomo w jakim – siadaj i się ucz!
Bałam się jej i zupełnie nie rozumiałam wkładanego przez nią przedmiotu.
Myślałam, że zawalę egzaminy z matematyki do szkoły średniej, ale ktoś mi udzielił kilka lekcji prywatnie i Eureka – zdałam na piątkę, a więc Pani Grejć do mnie nie trafiała – zdarza się, że nauczyciel nie trafi na pojętnego ucznia i odwrotnie. 🙂
Pani od matematyki mieszka obecnie w moim bloku i nadal mam wielki respekt przed nią ha ha 😀
Pan od wuefu – to mój ukochany nauczyciel – Cecerski, chyba Zbigniew.
Uwielbiałam ćwiczyć, gonić za piłką na boisku, grać nawet z chłopcami w nogę.
Byłam niezła w skoku w dal i w zwyż i nigdy nie miałam pretensji do nauczyciela o to, że wymagał od nas za dużo.
Gdzieś mam pochowane dyplomy z olimpiad międzyszkolnych i wspominam najmilej mojego Pana wuefistę.
Dawno go nie widziałam i mam nadzieję, że ma się świetnie 🙂
O, a Pan od śpiewu to lubił przytulać się do dziewczynek.
Kiedy uczył taktów, to przytulał się bardzo blisko.
Chyba dziś by miał kłopoty, ale wówczas tylko szeptałyśmy z dziewczynami po kątach, trochę zniesmaczone.
Jednak muzykiem był wyśmienitym, nasz opiekun chóru i zespołu „Stokrotki” – Pan Nyderek, którego nigdy więcej po ukończeniu szkoły, nie widziałam.
Pani Michaluk, od historii, którą chłopcy nazywali śmieszna i kiedyś wsypali jej do dziennika proszek łzawiący.
Klasa ryła ze śmiechu, a Pani musiała przerwać lekcję.
Kochałam się w jej synku Adasiu.
Rzucaliśmy sobie miłosne liściki na lekcjach, do momentu, kiedy Adaś zakochał się w Joli. Kurcze, jaka ja byłam wtedy nieszczęśliwa 😀
Długo by wspominać i teraz po tylu latach mogę stwierdzić, że lata szkoły podstawowej, to były cudne lata, mimo, że szkoła moja nie miała sali gimnastycznej i nie miała wielu innych rzeczy, ale miała duszę oraz klimat stworzony przez Dyrektora Zygfryda Gizińskiego – kochanego człowieka o gołębim sercu już ś.p.
Tak wspomnam swoją edukację w czasach słusznie minonych i żadnej traumy nie przeżyłam, bo było po prostu normalnie i nikt nauczycielom nie podskakiwał.
Uczyli nas dobrzy nauczyciele, którzy swoją profesję traktowali jak służbę wobec nas.
Oczywiście nie mieliśmy pojęcia ile zarabiają nasi nauczyciele i przez co przechodzili w swoich rodzinach, a często nie było zbyt ciekawie.
Tajemnicą było wszystko, a w niejednym domu odbywała się przemoc, zdrada, opuszczene, finansowe kłopoty, a mimo to, przychodzili do szkoły i nas edukowali.
W kwietniu nauczyciele w Polsce przystępują do generalnego strajku i na swojej drodze spotykają się z potępieniem, a ja ich popieram i niech walczą z tym bezdusznym systemem o prawo do godnego życia.
Dość wyzysku, kiedy przeciętny ministr dostaje strasznie wysokie premie tylko za to, że leje wazelinę w kierunku urwisa Kaczyńskiego.
Popieram strajk!
Poniżej wkleiłam może długi wpis – byłego nauczyciela, który opisał – jak jest!
Mija właśnie 3 lata od momentu, gdy dostałem listem poleconym wypowiedzenie z pracy w szkole. To nie była praca pod tytułem: „mieszkam u rodziców i mam cały hajs na imprezy, i gry na plejstejszyn, więc wyjebane”. Była to raczej praca typu: „mam dwójkę dzieci, kredyt hipoteczny, więc pozwolę się upodlić, bo nie chcę tłumaczyć dwulatce, że tata jest przegrywem i kinderków dzisiaj nie będzie”. Raczkowałem wtedy w fotografii i nie miałem za bardzo pomysłu, co mógłbym robić innego poza pracą dydaktyczną. Ale po otworzeniu koperty zamiast się przejąć, poczułem jakąś niewytłumaczalną radość i wolność. Bo to oznaczało, że kończy się moja przydługa przygoda z nauczycielstwem.
Czemu wolność? Bo po raz pierwszy od 8 lat mogłem spokojnie pójść kupić gacie do sklepu (nie narażając się na spotkanie z moimi uczniami zdziwionymi, że kupuję gacie), bo mogłem napisać „dupa” na Fejsie albo napić się w spokoju piwa w knajpie ze znajomymi. Słowem: przestać żyć jak pieprzony chodzący przykład i rycerz bez skazy (i nocnej zmazy).
Teraz po prawie 3 latach w korporacji, po nabraniu dystansu i spojrzeniu z innej perspektywy, mogę opowiedzieć co nieco o tym, jak wygląda świat po drugiej stronie szkolnych drzwi. A jak się komuś dalej nie chce czytać, to wersja tl;dr – praca nauczyciela to nie plaża w Miami i koktajle z palemką…
1. Kasa
W pierwszym roku pracy zarabiałem 901 zł brutto. Słownie: dziewięćset jeden złotych. To było jakieś 560 zł na rękę, oszczędzę wam matematyki. To nie błąd. Miałem 27 godzin dydaktycznych, czyli półtora etatu, więc wyciągałem jakieś 800 zł miesięcznie. Za pracę w jednym z lepszych liceów w okolicy, za przygotowywanie trzecioklasistów do matur, sprawdzanie próbnych egzaminów, udział w komisji na samym egzaminie, pilnowanie dorosłych ludzi na korytarzach, żeby sobie krzywdy nie zrobili itd. Fakt, byłem ledwo po koledżu nauczycielskim. Rok później zdałem licencjat, wskoczyłem na stopień nauczyciela kontraktowego i zarobki poszybowały w górę, do astronomicznej kwoty jakiegoś 1200 zł na rękę. W ostatnim roku pracy, już z magistrem ale wciąż na tym samym stopniu awansu zawodowego, zarabiałem niewyobrażalne 1700 zł. Po 8 latach pracy. Dla porównania: w korpo startowałem z pułapu osoby z zerowym doświadczeniem i bez kierunkowego wykształcenia z zarobkami na poziomie nauczyciela dyplomowanego – czyli takiego z najwyższym stopniem awansu. Podsumowując: najstarszy stopniem, najbardziej doświadczony pracownik w szkole, nawet po 30 latach pracy, zarabia tyle, co junior w korpo, bez większej odpowiedzialności, bo i tak wszyscy wiedzą, że on nic jeszcze nie umie.
2. Czas pracy
18 godzin przy tablicy to etat. Nie będę tu kadził o godzinach karcianych, radach pedagogicznych, zebraniach z rodzicami, przygotowaniu imprez, przygotowywaniu i sprawdzaniu kartkówek, sprawach wychowawczych itd. Opowiem o czymś ciekawszym. W szkole nie ma ewidencji czasu pracy. Ktoś mógłby pomyśleć, że to fajnie, bo robię 4 lekcje danego dnia i dzida na chatę. Ale niestety, działa to w drugą stronę, bo godziny dydaktyczne to stricte praca z uczniem, podczas której nie zrobisz nic z tego, co wymieniłem wyżej. A ile czasu na to poświęciłeś? 40h? Good for you. 50? Nobody cares. Kasa ta sama, a życia jakby mniej. Rodzi to też taką przedziwną sytuację, że nie wiesz, czy powinieneś wyjść z pracy, czy jeszcze zostać, czy to jest w dobrym tonie itp. Raz jedna pani wice się uzewnętrzniła, że „to nie biuro, stąd się nie wychodzi o 15.00”. No i posiedziałbyś w domu, ale nie. Grzejesz krzesło w nauczycielskim, bo tak wypada.
3. (De)motywacja
W szkole nie istnieje system motywowania pracownika. Wyobrażasz sobie, że latami solidnie pracujesz i nic z tego nie masz? Tam cię poklepią okazyjnie po ramieniu, dostaniesz jakiś kubek, inny dyplom i to tyle. Jest tzw. dodatek motywacyjny, nazywany częściej demotywacyjnym, czyli jakieś 10% do pensji. W praktyce nie ma kasy, więc to jest raczej jakieś 5-7%. Szkoły przyznawania dodatków są dwie. Albo dostają je ciągle te same osoby (bo zawsze robią jasełka czy inne przedstawienia), albo dyrektor rozdziela pulę pośród całej kadry. U nas stosowana była ta pierwsza szkoła. Raz dostałem, nawet nie zauważyłem. Zresztą motywować pracowników nie trzeba i dyrektor doskonale o tym wiem. Po co? Bo odejdą do innej szkoły? Za takie same pieniądze? Bez sensu. A jak się ktoś zwolni, to zawsze znajdzie się ktoś inny. Jakość nauczania nikogo. Liczy się obłożony etat. Najbardziej motywujące co mnie spotkało w szkole to powtarzane przez dyrektorkę słowa, że „inni mają gorzej” i żeby „cieszyć się, że mamy pracę, bo nie wszyscy mają”. Mistrz motywacji, nie ma co…
4. Szefostwo
Mieliście kiedyś szefa-idiotę? Jeśli nie, to zazdroszczę. Jeśli tak, to wiecie, że można zmienić pracę albo przeczekać, aż zrobi to szef. W przypadku szkoły pierwsze rozwiązanie jest bez sensu (patrz punkt 3.), a drugie nie występuje, bo… w szkole szef-idiota jest zawsze. Nazywa się minister edukacji. I po jednym idiocie przychodzi następny z jeszcze lepszymi doradcami i pomysłami. A dyrektorzy, chcąc nie chcąc, muszą wcielać te pomysły w życie, bo inaczej przyjdzie <złowroga muzyka>KURATORIUM i nie będzie NICZEGO<koniec złowrogiej muzyki>. Kuratorium to taki niewidzialny pomocnik szefa-idioty. Pojawia się raz na 100 lat, a na sam dźwięk tego słowa nauczyciele zaczynają wypełniać segregatory papierami, dyrektorzy pieluchy kupą, a kadra administracyjno-sprzątająca – przyodziana w świeże fartuszki- korytarze czerwonymi dywanami. Całemu procederowi wtórują celujące uczennice biegające wokół i posypujące dywany płatkami róż. Celujące, bo szóstkowe, a nie że celujące w coś… Chyba że tymi płatkami w dywany i w kolejne oceny celujące. Tak czy inaczej nie wiem, nie byłem, ale założę się, że te fartuszki i róże mają specjalną półkę z napisem „na wizytację KURATORIUM”.
5. Awans
Jest coś takiego jak stopnie awansu zawodowego, ale nie ma to nic wspólnego ze sprawdzonym na rynku pracy klasycznym promowaniem pracownika. W normalnym świecie pracujesz dobrze – awansujesz, jesteś do dupy – wywalają cię z roboty. Może nie zawsze dokładnie tak to działa, ale koncept jest ogólnie dobry i się sprawdza. W szkole? Zbierasz papierki przez 3 lata, po czym siadasz przed komisją, która zadaje Ci jakieś teoretyczne pytania z dziedziny pedagogiki, metodyki i prawa oświatowego. Sami mają w dupie to, o co pytają, bo i tak na koniec dostaniesz papier i uścisk dłoni starosty czy tam innej grubego kotleta. Żeby państwo za dużo na nauczycieli nie wydało, między jednym awansem a drugim trzeba odczekać 3 lata. Czyli przez 3 lata nie masz żadnej motywacji. Zrobisz najwyższy stopień – koniec. Twoje zarobki na wieczność stanęły w miejscu. Moja przygoda skończyła się na kontraktowym – drugim stopniu (a w zasadzie pierwszym, bo „stażystą” się jest w pierwszym roku pracy z automatu). W tydzień po zdanym egzaminie ktoś w urzędzie jorgnął się, że złożyłem podanie o rozpoczęcie awansu o rok za wcześnie. Kazali mi powtarzać (3 lata). Dałem sobie spokój. Propozycję pani dyrektor pozwolę sobie przemilczeć.
6. Rodzice
Ogólnie jest okej. Pod warunkiem, że nie jesteś wychowawcą. Na szczęście nigdy nie miałem tej wątpliwej przyjemności, znam temat z opowiadań kolegów i koleżanek z pracy. Wierzę jednak, że odbieranie służbowych telefonów o 22.00 w niedzielę to nic przyjemnego. Miałem natomiast kilka nieprzyjemnych sytuacji. Syn byłej nauczycielki pracującej w KURATORIUM. Leń i cwaniak. Poskarżył się, że anglista się na niego uwziął. W dużym skrócie: sprawa trafiła od razu do dyrekcji, musiałem się tłumaczyć. Inna mama, zaskoczona, że córka otrzymała ode mnie ocenę naganną z zachowania pod koniec 3. klasy (przez 3 lata jej na oczy nie widziałem), przyszła i obwieściła, że ona tak tego nie zostawi. Musiałem się tłumaczyć. Tata trzecioklasistki przyszedł z fochem, bo córka dostała „za nic” dwie jedynki. Zmiękła mu rura dopiero, jak obejrzał pusty zeszyt ćwiczeń swojej pociechy. Dodam, że była końcówka roku szkolnego. Inną razą pewien patologiczny uczeń zaczął mi kurwować i wyjechał do mnie na ty. Wyszedłem z nim na korytarz i powiedziałem kilka mocniejszych słów. Musiałem się tłumaczyć. Historia ostatnia nie moja, a koleżanki po fachu. Wygoniła ucznia z klasy za złe zachowanie, przyszła mama, narobiła szumu, nauczycielka musiała przeprosić ucznia w obecności mamy i wicedyrektorki. Ja mógłbym napisać na ten temat książkę. Moje koleżanki po kilku wychowawstwach zawstydziłyby publikacjami George’a RR Martina.
7. Czas wolny.
Ferie, wakacje, każdy weekend, święta. Po raz kolejny nie będę się tu rozpisywał, bo w temacie zostało powiedziane już wiele. Powiem tylko tyle: Przez 2,5 roku pracy w korpo nie odczuwałem potrzeby dłuższego urlopu niż 2 tygodnie. Nawet pod koniec miałem ochotę, by już się skończył. Zmęczenia w czerwcu, będąc nauczycielem, nie potrafię opisać. Gdybym musiał słuchać choć kilka dni dłużej „szpana, mogę poprawić”, zacząłbym mordować. Te półtora miesiąca na odmóżdżenie to i tak mało.
8. Oceny.
Generalnie nikt nie wpieprza się w twój system oceniania. Oczywiście jest jakiś warunek. A warunek jest taki, że nikt się nie wpieprza, dopóki nie postawisz szmaty na koniec roku. Wtedy wice męczy ci bułę, że może lepiej przepuścić, bo a po co spadochroniarza mieć, a bo to będzie następną klasę rozwalał itp. itd. Ot, gimnazjum. Stan umysłu. Uwalisz, to tylko sobie roboty narobisz, bo egzamin komisyjny trzeba przygotować. No i koledzy wkurwieni, bo ktoś w komisji musi siedzieć.
9. Absurdy.
W szkole generalnie jest jak w filmie Barei. Szef-idiota wyskakuje z jakimś pomysłem, a ty realizujesz. Wiesz, że temat z góry jest daremny i za chwilę go nie będzie, ale musisz. Coś jak wspinaczka po ulicy, czy budowa Borsuka Trojańskiego. Odrywasz się od najważniejszego, czyli tego, czego społeczeństwo oczekuje od ciebie – uczenia. A ci z góry tylko dopierdalają papierami, uznając że czas i cierpliwość nauczycieli jest z gumy.
Pamiętam, jak jednego roku dowiedzieliśmy się, że od tej pory dysfunkcyjnego ucznia nie będzie opisywał tylko wychowawca, a każdy przedmiotowiec, na 4 arkuszach A4. Potem wychowawca będzie to zbierał i robił podsumowanie. I gdzieś wysyłał. Pewnie do KURATORIUM. Wychowawcy lepszych klas, mieli luz, ale ci co mieli zbieraninę dysfunkcyjnych, kolekcjonowali te papierki (4 kartki x 20 uczniów x 12 przedmiotówców), opisywali, wysyłali gdzie trzeba, a potem ubierali kaftanik z przydługimi rękawami i szli na spacerniak. Innym razem wice kazała być punktualnie równo z dzwonkiem na dyżurze przy stołówce (bo tam była generalnie największa rozpierducha). Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że uczniów z lekcji przed dzwonkiem wypuścić nie można. A przebycie drogi jednak – fizyka jest tu nieugięta – coś czasu zajmuje. Ostatecznie umówiliśmy się, że będziemy się teleportować.
Przy stołówce zresztą pani wice lubiła dyżurować razem z nauczycielem dyżurującym, by kontrolować, czy uczniowie bez kart obiadowych na obiad nie wchodzą. Ale ci potrafili ją przekonać, że kartę zjadł im udomowiony krokodyl nilowy i pozwalała im wejść, mówiąc: „Panie Danielu, ten ostatni raz”, robiąc ze mnie kompletnego idiotę, bo chwilę wcześniej, zgodnie z jej dyrektywą, ich nie wpuściłem.
W naszej szkole nie można było brać kawy na lekcję, bo jak to tak, uczeń nie może pić, a nauczyciel robi sobie z lekcji przerwę na kawę? Żeby coś skserować, trzeba było iść do pani woźnej, pobrać klucz, podpisać się, pójść na 2. piętro, dokonać faktycznego kserowania, wrócić, zdać klucz, podpisać się. Wolałem przynieść prywatną drukarkę. Bo – niewiarygodne, ale – czasem wyskoczyło coś nieoczekiwanego i trzeba było skserować coś na miejscu. Tu też można by napisać dwie powieści. Ale nie o to…
Tym, którzy dotarli do tego momentu, chcę podziękować. Nie łudzę się, że trafię do połowy społeczeństwa, ale jeśli choć kilka osób się zastanowi, to było warto. A ty, serio, chciałbyś pracować jako nauczyciel? Ja wolałbym, cytując klasyka, „wypierdalać do Niemiec na ogórki”.
I jeszcze słowo do byłych kolegów po fachu. Te agresywne głosy społeczeństwa, hejt wszechobecny w sieci, to głównie od ludzi, którzy nie mieli ze szkołą po drodze. To głos frustratów, którzy za swoje niepowodzenia obwiniają innych. Dla nich każdy, kto ma lepiej, to złodziej i w ogóle „skond on wzioł na to piniondze”. Trzymam za was kciuki, nie dawajcie się. Bo szkoła „musi być szanowana, musi, Ryba. Bo inaczej dupa zbita”.