Archiwa tagu: matki

Młode matki w sieci!

Kiedy urodziłam swoją, pierwszą Córkę dopadł mnie jakiś smutek, którego 40 lat temu nikt nie potrafił mi wyjaśnić!

Bałam się, że sobie nie poradzę i ubolewałam, że coś mi się skończyło i pora stać się dorosłą i trzeba wziąć sprawy w swoje ręce co mnie przerażało.

Teraz wiele kobiet cierpi po porodzie tak jak ja, ale w obecnych czasach już kobiety wiedzą, że oto dopadła je depresja poporodowa tzw. „Baby blues”!

Ja z tego bluesa musiałam się szybko otrząsnąć, gdyż okres urlopu macierzyńskiego trwał zaledwie 3 miesiące.

Po umieszczeniu Córki w żłobku „zapindalałam” do roboty i depresja musiała mnie opuścić, bo już nie miałam czasu na roztkliwianie się nad sobą!

Teraz młode mamy mają taką możliwość, że mogą zostać z dzieckiem w domu nawet 3 lata!

Często czytam, że dopada je rutyna i źle znoszą ten okres i o tym piszą także w sieci szukając pomocy nie tam gdzie trzeba!

Ja seniorka czytam od czasu do czasu świetnego bloga pt. „Matka jest tylko jedna” prowadzony przez mądrą, kreatywną kobietę – matkę dwóch synków!

Tak sobie myślę, że gdyby był Internet w moich czasach także wieczorami zapełniałabym swojego bloga zdjęciami moich pociech i wszystkim, co związane było z wychowaniem dzieci!

A więc pierwszy ząbek, kroczek, śmieszne słowa!

Wiele młodych mam prowadzi blogi parentingowe, na których właśnie realizują się jako matki swoich dzieci i zapisują co, ciekawsze  momenty!

Nie ubolewają, że mąż za dużo pracuje i wraca późno do domu!

One tworzą mimo zmęczenia i mają z tego satysfakcję i także kontakt ze światem!

Ja wierzę, że taka aktywność na  blogach pomaga młodym kobietom oderwać się od rutyny.

Z pewnością cały dzień rejestrują w głowie i szukają w swoim – niby nudnym życiu ciekawych tematów na bloga i rejestrują je aparatem!

Właścicielka bloga nazywa się Joanna Jaskółka, która w pewnym momencie swojego życia porzuciła życie w Stolicy i wraz z mężem i pierwszym synkiem – Kosmą wyprowadziła się do głuszy na Mazurach i tam urodziła drugiego synka – Adama!

Skrupulatnie dzieli się ze swoimi czytelnikami swoim życiem, a jej blog jest hitem, bo zawiera w nim bardzo szczere opisy, które śmieszą do łez bardzo często!

Aby stać się sławną w sieci trzeba pracować, aby dotrzeć do matek, które mogą z Pani Joanny brać przykład, bo jej wpisy leczą z depresji poporodowej!

Ja sama wiem, że pisząc bloga w wielu sprawach sama sobie pomogłam będąc już w starszym wieku, bo pisanie naprawdę pomaga i moi czytelnicy piszący też to wiedzą!

Ludzie prymitywni śmieją się z blogerów, ale nie zdają sobie sprawy z tego, że pisanie pomaga, oczyszcza i wiąże z innymi ludźmi!

Oto poniżej wywiad z Panią Joanną – poznajcie Ją!

Joanna Jaskółka prowadzi poczytnego bloga Matka Tylko Jedna

„Moje dzieci nie patrzą na budynki, tylko liczą drzewa”. O wychowaniu na wsi Matka Tylko Jedna.

O macierzyństwie blisko natury, edukacji i zaletach mieszkania na wsi rozmawiamy z Joanną Jaskółką, mamą dwóch chłopców, Kosmy i Adasia, autorką bloga Matka Tylko Jedna

Dorastałaś na Mazurach, potem studiowałaś i mieszkałaś jakiś czas w Warszawie, ale w końcu wróciłaś w rodzinne strony. Co skłoniło cię do takiej decyzji?
Prawda jest taka, że w tamtym czasie ja i mój partner nie mieliśmy za bardzo wyjścia. Siedziałam z małym dzieckiem w domu, nie mieliśmy meldunku w Warszawie, a wtedy był on potrzebny, by przysługiwał mi żłobek.
Byłam sfrustrowana tym, że finansowo wciąż wychodzimy na zero. Zaczęła w nas dojrzewać myśl o wyprowadzce, zwłaszcza, że na Mazurach mieliśmy stary rodzinny dom, w którym się wychowałam.
Najpierw jednak zamieszkaliście u twoich rodziców.
Tak, mniej więcej trzy lata zajęło nam doprowadzenie naszego domu do stanu, w którym mogliśmy już tam zamieszkać i nie marznąć (śmiech).
Jak z perspektywy czasu oceniasz decyzję o przeprowadzce?
To najlepsza decyzja, jaką podjęłam w życiu. W mieście byłoby nam jednak ciężej, poza tym, gdybyśmy zostali w Warszawie, pewnie nie zdecydowałabym się na drugie dziecko.
Macierzyństwo bez wsparcia rodziny nie było dla mnie proste, do tego byłam pierwszą matką wśród moich znajomych, więc nawet jak ktoś chciał mi pomóc, nie za bardzo wiedział, jak to zrobić. Gdy znów zamieszałam na Mazurach mogłam liczyć na wsparcie mojej mamy.
Szybko przystosowałaś się do tego spokojniejszego trybu życia?
Minus był taki, że nie miałam samochodu, nie miałam nawet prawa jazdy. I myślę, że to pierwsze pół roku mieszkania na wsi przepłaciłam depresją. Dlatego powstał mój blog, bo opisywałam tam to, co przeżywam, dlatego powstał jeden z najpopularniejszych moich tekstów „Samotność w… matce”. Bardzo ciężko radziłam sobie z tym wszystkim, tak naprawdę nie miałam nawet do kogo gęby otworzyć, oprócz mojej mamy. A ileż można rozmawiać z jedną osobą? (śmiech).
Blog był odpowiedzią na monotonię życia?
Tak. Pisze do mnie wiele kobiet na grupie, które przeprowadziły się na wieś i nagle wpadają w pustkę, bo nie wiedzą, co ze sobą robić. Nie wiedzą od czego zacząć, bo jednak miasto w jakiś sposób narzuca ci swój rytm.
Nawet jak wyjdziesz na tramwaj, do musisz dostosować się do jego rozkładu. Jest dużo możliwości czy atrakcji, z których możesz skorzystać. Na wsi to ty musisz zorganizować cały swój dzień – jeśli masz samochód, to masz wolność – nie ma korków, pośpiechu, możesz zrobić w zasadzie wszystko.
Wiele twoich czytelniczek pisze, że łatwo im się z tobą zidentyfikować.
Dostaję wiadomości, że urzeka je to, że nie udaję. A nie udaję, bo nie potrafię tego robić, uważam, że jest to zbyt kosztowne emocjonalnie. Nie kreuję siebie, jestem szczera i wydaje mi się, że czytające mnie kobiety po prostu to czują.
Słyniesz też z ogromnego dystansu do siebie, twoje teksty są uniwersalne, a przy okazji zabawne.
Jest mi bardzo miło, kiedy to słyszę. Wydaje mi się, że spojrzenie na różne, zwłaszcza macierzyńskie sytuacje z takiego komicznego punktu widzenia, to jest nasz wentyl bezpieczeństwa, ratunek. Ja nie mówię, że trzeba się „śmieszkować” ze wszystkiego, bo niektóre sytuacje absolutnie śmieszne nie są, ale poczucie humoru zawsze pomaga.
Na pewno nie śmieszą stereotypy dotyczące wychowywania dzieci na wsi i w mieście…
One na pewno jeszcze funkcjonują, ale ja ich nie widzę, bo obracam się wśród dziewczyn, które mieszkają na wsi. Z drugiej strony jest w nich trochę prawdy, np. to oczywiste, że na wsiach trudniej znaleźć dobre przedszkole dla dziecka, bo często jest jedno na gminę, a nie kilkanaście na dzielnicę, jak w dużych miastach.
U mnie są dwa przedszkola w zasięgu 15 km, następne 30 km od naszego domu. Podobnie jest ze szkołą, choć spotykam coraz więcej ludzi z miast, którzy przeprowadzają się na wieś i są przekonani, że nawet w tej wiejskiej szkole będzie ich dzieciom lepiej, niż w tej miejskiej. Szukają spokoju, nawet kosztem tej lepszej edukacji.
Co to znaczy lepsza edukacja? Większa ilość języków obcych, zajęć dodatkowych?
Przeciążanie dzieci na pewno nie jest tą lepszą edukacją. 8-9 godzin zajęć w szkole, 2 godziny zajęć dodatkowych – kto by to wytrzymał? Jestem zdania, że gdy dziecko ma więcej wolnego czasu, to może je poświęcić na swoje pasje lub rozwijanie się w tych przedmiotach, do których ma predyspozycje. Obserwuję też ogromny bunt przeciwko temu, co dzieje się w systemowych szkołach, rodzice oczekują zmian lub przechodzą na edukację domową.
Poza tym dzieci muszą mieć jeszcze czas na dzieciństwo. Czy na wsi, wśród natury jest pod tym względem łatwiej?
Mnie zachwyca to, że wszystko, co otacza moich synów jest dla nich tak bardzo naturalne. Gdy przyjeżdżają do miasta, to nie patrzą na budynki, tylko liczą, ile wzdłuż ulicy rośnie drzew.
Wiedzą, że to ważne, by te drzewa w mieście rosły, bo dają tlen. Wiedzą, że trzeba o naturę dbać. Szczerze mówiąc moje dzieci dostałyby w mieście nerwicy, tym bardziej, że mój młodszy syn ma zaburzone przetwarzanie dźwięków i na niego hałas działa bardzo stresująco.
Jest chyba też więcej swobodnej zabawy. To stąd wziął się pomysł na twojego e-booka „150 darmowych zabaw dla dzieci”?
Rzeczywiście, bo to w większości zabawy, które wymyśliły moje dzieci. Nie mają placu zabaw przy domu, dlatego muszą polegać na własnej wyobraźni i pomysłach. Oczywiście, nie jest tak, że moi synowie się nie nudzą, bo też czasem narzekają na nudę, ale dużo czasu spędzają na zewnątrz, wymyślając coraz to nowe zabawy.
Którą z wymyślonych i opisanych w książce zabaw twoi synowie lubią najbardziej?
Detektywa, bo najbardziej ich bawi, a polega na tym, że ja coś robię w ogrodzie, a oni muszą biegać dokoła mnie tak, żebym ich nie zauważyła. I muszą koniecznie śledzić, co robię.
Chowają się za jakąś donicą czy drzewem i chichrają się, że są tacy sprytni. Lubią też robić łódki z kapsli czy zakrętek. Do miski nalewamy wodę, wkładamy plastelinę do zakrętki, dodajemy wykałaczki i łódka gotowa. A ulubiona zabawa mojego młodszego syna to dinozaury w lodzie. Zalewamy je wodą, wsadzamy do zamrażalnika, potem bawimy się w ekspedycję naukową.
Wszystko brzmi sielsko, są zatem jakieś wady mieszkania na wsi?
Na pewno to, że trudno moim dzieciom spotkać się z kolegami. Mieszkają zwykle w promieniu 20 km i taki wyjazd po szkole zająłby pół dnia. Starszy syn wykorzystuje zooma czy Messengera do komunikacji z kolegami, młodszy w tym roku poszedł do przedszkola i odkrywa radość z posiadania kolegów.
A największe plusy?
Kontakt ze sobą, bo jesteśmy na siebie skazani popołudniami, więc musimy nauczyć się rozmawiać ze sobą, mówić do siebie, siedzieć razem w tym domu. Plusem posiadania domu na wsi jest też to, że dzieci muszą pomóc, np. grabić liście, wyciągać marchewki, nakarmić króliki. Nawet jeśli w ich przypadku przeistoczy się to w zabawę, a zdarza się to często, to i tak mają jakiś substytut pracy.
A legendarna już lepsza odporność, gdy mieszka się na wsi. Potwierdzasz ją?
Ludzie próbują mnie przekonać, że wiele zależy od genów, ale ciężko mi się z tym zgodzić. Mój młodszy syn miał trudny start w życie, bo zaczął od antybiotyku, który go bardzo osłabił i przez pierwszy rok życia non stop chorował. Potem bardzo często wychodziliśmy na dwór, pozwalałam mu taplać się w błocie i korzystać z tych wszystkich podwórkowych zarazków (śmiech). Teraz jest okazem zdrowia.
Najczęściej mówię o dżizas i się miotam, czyli Matka jest tylko jedna - Mamopracuj

Matki PRL-u

Obraz może zawierać: ludzie siedzą, drzewo, roślina, tabela, na zewnątrz i przyroda

Żar się z nieba leje i u mnie na zachodzie było chyba najgoręcej w Polsce, a temparatury strzeliły na ponad 30 stopni.

Opuściłam w pokojach „aluzje”, aby było trochę cienia, gdyż nie sposób to wytrzymać, bez uszczerbku na zdrowiu, bo w końcu swoje lata mam.

Na chwilkę wyszłam na balkon, aby podlać kwiaty i w oczy mi się rzuciły sznurki, na których ktoś wywiesił starannie pranie.

Cyknęłam więc zdjęcie – powyżej!

Taki widok jest coraz rzadszy, bo wszyscy, prawie mamy w domach automatyczne pralki i swoje pranie wieszamy najczęściej na domowej suszarce, bądź jeśli ktoś ma, to na balkonie.

My Babcie jednak dostałyśmy po kościach, bedąc młodymi mamami, bo prałyśmy w pralce o nazwie „Frania”, a potem to się  wyżymało, płukało i dopiero wieszało.

Pamiętam, że tetrowe pieluszki dzieci gotowałam w metalowym kotle z dodatkiem mydła szarego, a potem się je płukało i wieszało. Były bielutkie, ale jeśli na początku dziecko potrzebowało mieć w wyprawce 30 pieluch tetrowych i z dziesięć flanelowych, to było roboty po kokardy.

Kiedyś kobiety białą pościel gotowały w garach, potem płukały i krochmaliły i na koniec to wszystko prasowały na blachę.

Pamiętam, że w latach 60-tych i dalszych na moim osiedłu, w każdym bloku była w piwnicy pralnia i suszarnia.

Kobiety rozpalały pod piecem i gotowały pościel płócienną, a po wypraniu wieszały pranie w suszarni i nie raz trzeba było szukać włascicielki prania, by swoje, suche zdjęła i dała miejsce na sznurach następnej.

Takie to były czasy, że jakże często kobiety pracujące musiały także uporać się ze skomplikowanym  procesem prania, bo tak wówczas myślałyśmy, że pościel wykrochmalona na blachę, to był szczyt pedanterii.

Jedno zdjęcie, a tyle wspomnień i pamiętam pojawienie się w domu pralki marki „Wiatka” – rosyjskiej i tak sobie siedziałam na podłodze i śledziłam proces prania w niej, a oczy wychodziły mi z orbit z podziwu nad postępem.

Stare suszarnie i pralnie w blokach zamieniły się w biura, zakłady fryzjerskie, a nawet w studia tatuażu i tak pożegnaliśmy relikt PRL-u.

Teraz młode gospodynie narzekają, że muszą wychowywać dzieci i roboty przy nich jest bez liku, tylko, że wyjdą do miasta i zakupią wszystko potrzebne dziecku, a więc pampersy, gotowe zupki, kaszki i itp.

Nigdy by się nie chciały z nami – kobietami  z tamtych lat, zamienić na role, bo pamiętam, że każdą zupkę dla Córek gotowałam samodzielnie!

W stanie wojennym nie miałam bardzo często czym swoje dzieci karmić i pamiętam polowanie z kartkami na mleko w proszku, budyń, ksiel, herbtniki i łzy z oczu płynęły, kiedy udało się kupić kaszę mannę!

Kurtyna!

 

Jejku jaka jestem wściekła! Jest oskarżenie, jest riposta!

Przeczytałam taki, oto wpis na pewnym blogu, do którego link podaję na samym końcu i proszę matki dawniejszego  rocznika o ustosunkowanie się, bo ja się wściekłam – dosłownie i spróbowałam polemizować! Nie dajmy się obrażać młodym matkom.

Apel do teściowej, matki i zgryźliwej sąsiadki.

calareszta.pl

„Jestem z dziećmi w sanatorium w Rabce. Królują tu dwie grupy – ludzie zaawansowani wiekowo i matki z małymi dziećmi. Zdarzyła mi się taka sytuacja  – zachowujące się niewłaściwie własne dziecko na oczach czterech takich starszych Pań wzięłam na stronę i spokojnie, aczkolwiek stanowczo wytłumaczyłam mu, dlaczego źle się zachowuje. Kiedy zadowoleni, po dojściu do kompromisu, wracaliśmy na plac zabaw, usłyszałam w oddali „A bo to teraz tak wychowują, bezstresowo. Nie to, co w naszych czasach, człowiek w dupę dał i był spokój”.

Odpowiedź: Kłamstwo, bo normalna matka kochająca swoje dzieci w tamtych czasach też nie biła swoich, a jeśli jej się zdarzyło, to ma wyrzuty do końca życia – tak jak ja, której zdarzyło się w krytycznym momencie pomachać ścierą, albo kapciem. Uderzyłam każdą z córek w ciągu ich wychowywania po jednym razie i żałuję, że to uczyniłam.

Droga Halino, Zdzisiu i Gieniu – ten post jest do Ciebie!

W naszych czasach wiadomo już, że bicie niczego nie uczy. Właściwie wiadomo było to już za Twoich czasów, ale nie istniała wokół tego medialna nagonka, więc może ominął Cię ten temat. Nie myśl sobie jednak, że ominął Twoje dziecko, które jak tylko zaczęło coś kumać, kalkulowało w głowie „wejdę na ten dach to będę królem podwórka, będzie frajda, co mi tam dwa klapsy od mamy za karę”. Te klapsy nie nauczyły Twojego dziecka niczego oprócz tego, że matka jak już nie ma innego sposobu to bije, bo jest silniejsza.

Odpowiedź: Kłamstwo za kłamstwem, bo nie wszystkie matki biły swoje dzieci, choć same doświadczały w dzieciństwie przemocy od swojego ojca, czy matki. Przysięgły sobie, że swoich dzieci bić nie będą, a więc pani piszące te domniemania jako pewnik jest złośliwa, aby dokopać tamtym matkom.

Wiem, że codziennie krytykujesz młodych, że tylko im te komórki i Internety w głowie. Nie miałaś Internetu, czy komórki, ale to nieprawda, że byłaś ze swoim dzieckiem 24 godziny na dobę. Normalne było to, że odkąd dziecko samo umiało ustać na nogach, bawiło się w grupie innych dzieci na podwórku czy pod blokiem. GODZINAMI. Wiadomo było, że te starsze się zaopiekują i krzywdy zrobić nie dadzą. A Ty w tym czasie spokojnie gotowałaś w domu obiad, paliłaś fajki z sąsiadką przez balkon albo oglądałaś Niewolnicę Isaurę. Nie bałaś się pedofilów czy porwań, choć przecież były, nie mówiło się o tym, więc się tym zbytnio nie przejmowałaś, jak wszyscy.

Odpowiedź: Cóż to za brednie w chorej głowie autorki. Dzieci bawiły się na podwórkach, bo tak to było, że lubiły swoje grupy rówieśników i bawiły się w przeróżne zabawy, co tylko wyszło im na dobre. Uczyły się współżycia pod okiem matek i ojców i wracały do domu skonane skakaniem, bieganiem za piłką, a także graniem w klasy. Lgnęły do siebie te dzieciaki i powstawały wielkie przyjaźnie, czasem na całe życie. Owszem, to było na rękę matkom, ponieważ wiedziały, że pod ich nadzorem takie przyjaźnie były tylko wspaniałym dzieciństwem, a skąd w głowie autorki to fajczenie papierosów? Chyba matka jej tak robiła i stąd to wie, albo sobie to wyobraziła w złośliwej główce z dużą fantazją! Nie należę do matek i teściowych, które krytykują młodych, bo mam dwie córki, które mają swoje dzieci i się nie wtrącam w ich scenariusz wychowania  dzieci. Kiedyś matki pracowały i to bardzo ciężko, bo na taśmach produkcyjnych, w fabrykach, bo ktoś ten kraj musiał dźwigać z pożogi wojennej i były to kobiety. Nie było zabawek, ubranek, książeczek, to moja mama sama robiła mebelki do zabawy i sama szyła ubranka dla lalek, a także dla nas. Przerabiała i kombinowała, aby z resztek cokolwiek uszyć, abyśmy były z siostrą odziane. Teraz idziecie do sklepów i kupujecie gotowce, a kiedyś kobiety szydełkowały i robiły na drutach sweterki dla dzieci i czapeczki. Kiedyś matki kochały swoje dzieci, jak teraz autorko paszkwilu!

To prawda, że nie sadzałaś dziecka przed telewizorem, żeby oglądało bajki. W telewizji nie było wtedy bajek, a jedyna, która była, była świętością i na łeb, na szyję leciałaś na nią do domu, żeby dziecko sobie chociaż tego Reksia zobaczyło. W dzień zajmowałaś się jednak swoimi sprawami, a dziecko puszczałaś samopas. Nie miałaś kreatywnych zabawek, ciekawych książeczek, czy nagonki z netu, co już Twoje dziecko powinno było opanować. Rosło zdrowe, jak każde inne i to było najważniejsze. Sadzałaś na Frani i była głupawka z wirowania, ot rozrywka. Dziecko całymi dniami pałętało się po domu, każdy z nas zna o sobie historię upadku ze schodów, wypadnięcia z wózka, oblania się gorącą wodą. Była zabawa, czasem chwile grozy. Ot, życie po prostu, jest co wspominać. Dzisiaj za takie wybryki znalazłabyś się w Uwadze TVN. No serio, no.

Odpowiedź: Boże jaka musi być ta autorka tego wpisu biedna i powtarzam, jej matka musiała ją sadzać na tej Frani i tak ją zabawiała. Musi mieć traumę biedna. Pamiętam czas świąteczny, kiedy telewizja puszczała bajki Disneya i kurcze jak ja się cieszyłam, że moje dzieci mogą obejrzeć coś innego, z tamtej strony oceanu, albo kiedy pojawiła się Pszczółka Maja, to oglądałam tę bajkę razem ze swoimi szkrabami, bo musiałam widzieć, czy w bajce nie ma przemocy. Teraz jest tyle kanałów z bajkami, że autorka pewnie tego nie ogrania i sama się pogubiła, a może je dziecko ogląda horrory bajkowe, kiedy ona wsadza pranie do pralki.

Nie podoba Ci się to, że nie pozwalamy naszym dzieciom dawać nieograniczonych ilości słodyczy i karmić stale budyniem. Ty karmiłaś i wyrosło i dobrze było. Zgoda. Nie zapominaj jednak, że jajka miałaś prawdziwe, od kury, mięso z uboju na wsi, mleko od krowy, a chipsy, słodycze, gumki mamby, lody we wszystkich kolorach i żelki nie istniały. Nie miałaś więc jak karmić swojego dziecka chemią, bo jej po prostu nie było, nawet w jedzeniu.

Odpowiedź: Matki kiedyś robiły same dla swoich dzieci słodycze, bo niczego nie było w sklepach. Robiły cukierki z karmelu, lody własnej roboty, kompoty z owoców i lemoniady, a Ty autorko byś umarła, bo byś tak nie potrafiła kombinować, bo idziesz do sklepu i kupujesz bez problemu, ale to jest taka łatwizna. Chemia była zawsze, tylko o tym nikt nie wiedział i to jest prawda, a Ty o tym wiesz i karmisz swoje dziecko taką właśnie chemią. Idziesz na skróty i dajesz swojemu dziecku Kubusia z konserwantami. Nie ukręcisz dziecku soku z marchewki, czy jabłka ze sprawdzonego źródła, bo to za dużo zachodu. Wolisz kupić w dyskoncie kurczaka i warzywa, bo uważasz, że robisz dobrze. Nie poszukasz na rynku gospodyni, która sprzedaje swojskie jajka, a kupujesz z chowu klatkowego – czy tak nie jest leniu!

Stale wygłaszasz pogląd, że młodym to tylko rozrywki w głowie, ciągle by tylko po świecie latali, a dziecko to wychowa niania. W Twoich czasach dzieci podrzucało się do teściów czy do babci. W naszych czasach wie się już, że dzieci to nasz problem, a nie problem naszych rodziców. I oni, po trudzie wychowania nas, latach pracy i często ciężkim życiu, na emeryturze mają prawo skosztować życia, odpocząć, a nie latać za wnukami. Należy im się i kolacja na mieście i kino i nawet wakacje! To nie to, co kiedyś, kiedy dzieciaki na całe lato odwoziło się na wieś do dziadków. Może tak nie robiłaś? Nie wierzę. Normalne było to, że mieszkając w bloku wychodziłaś wieczorem, zostawiałaś dziecko samo w domu, na które od czasu do czasu miała zerknąć sąsiadka. Albo ciągnęłaś dzieciaki do znajomych na imieniny. Jak zasnęły, po nocy się je do domu jakoś przeniosło, często chwiejnym krokiem. Nikt z tego powodu afery przecież nie robił. Nikt Cię nie krytykował, bo robili tak wszyscy.

Odpowiedź: Ileż kłamstw jest w tym wpisie i oskarżeniu, a więc widocznie matka autorki tak robiła, że zabierała ją na sąsiedzką popijawę, bo skąd by o tym wiedziała. Nikt nie podrzucał dzieci swoim teściom i rodzicom, bo oni wciąż pracowali dla Polski. Jeśli się tak zdarzyło, to dlatego, że kiedyś nie można było zgrać urlopu w pracy z przerwą w przedszkolu i to były wyjątkowe sytuacje, pełne wyrzutów sumienia. Na chleb trzeba było pracować i szło się do pracy trzy miesiące po porodzie, a dzieci oddawało się do żłobka, bo trzeba było opłacić rachunki, Nikt nie płacił za przerwę macierzyńską, która trwa rok, a i ojciec może wziąć urlop tacierzyński. Kiedyś nie było o tym mowy droga złośliwa młoda matko. Ileż jest w Tobie zawiści.

Mówisz, że młodym to tylko kariera w głowie. W czasach PRL było jednak o tyle łatwiej, bo czy się leżało, czy się stało, pensja się należała. Z pracy w biurze przychodziło się do domu z zakupami, które zrobiło się w przerwie na kawę – niech petenci czekają! Pokus też za bardzo nie było, bo wczasy nad morzem dawał zakład pracy, a jak ktoś już był bogaczem to na te Węgry czy Bułgarię zawsze go było stać.

Ciągle krytykujesz nowoczesne kobiety, że im się emancypacji zachciało, że obiadu mężowi nie zrobią, że kapci nie podają, nie sprzątają same i nawet często na zakupy chłopa z dzieckiem wysyłają. Za Twoich czasów facet szarmancki był a i w domu wszystko umiał zrobić. A teraz często tak jest, że gwoźdź sobie same musimy wbić, bo on wtedy idzie na pedicure. W końcu jest równość, o której Ty tylko marzyłaś w najdzikszych snach.

Odpowiedź. Biedna, jak wzięłaś sobie za męża wydmuszkę i narcyza, to Twoja wina, bo kiedyś mężczyzna musiał być odpowiedzialny za rodzinę i niczym drwal – silny, a także szarmancki. Bywały typy, które chlały i biły swoje żony i dzieci i dawałyśmy sobie z chamem radę – rozwód. A wy trzymacie się tego pięknego i wymuskanego, bo koleżanki ci zazdroszczą, że taki jest śliczny i ma wzięcie. 

Halina, Ty weź się kobieto, ogarnij. Dzisiaj, tak jak i za Twoich czasów, matki codziennie popełniają błędy. I będzie tak w kolejnych pokoleniach, bo przyjdą nowe poglądy i mody. Ale daj żyć! Każde czasy są fajne, bo są nasze. Zamiast dawać młodym argument do nazywania Cię starą rozpadówą, wołem, który zapomniał, jak to cielęciem był, pozwól matkom wychowywać dzieci po swojemu, tak jak umieją najlepiej. A sama wypinaj pierś do przodu i na dancingu w sanatorium nie czekaj na „Panie proszą Panów”, tylko podbijaj do Pana Gienka. W naszych czasach kobietom to już wypada!

Odpowiedź: To jest tak podłe, że aż nie do uwierzenia, bo ileż w autorce tego wpisu jest jadu! Kiedy jej napisałam komentarz o stanie wojennym, kiedy w kraju nie było niczego, a wpis uważam za kłamliwy, to komentarz wylądował w kosmosie!

My matki w stanie wojennym stałyśmy po mleko, ser, buty, mąkę, cukier, mięso itp. Stałyśmy w nocy i stałyśmy w dzień, aby tylko mieć gnata na zupę, albo budyń dla dzieciaka. Stałyśmy po buciki dla dzieci i często wracałyśmy z niczym, to mi autorka tego wpisu wykasowała komentarz!

Najgorszy jeszcze w tym wszystkim jest fakt, że nasza narodowa Super Niania – Dorota Zawadzka poparła ten kłamliwy paszkwil! Może dlatego, że dzieci w wieku nastoletnim wolały być z Ojcem, a ją totalnie olały!

Moje córki mnie czasami pytają, kiedy opowiadam – Mamo jak ty sobie poradziłaś z wychowaniem nas w tamtych dziwnych i ciężkich czasach. 

Odpowiedź: Bo Was kochałam i kocham nad życie i tu napiszę, że nie pozwolę sobie na ubliżanie matce, która ma wszystko gotowe i pod ręką. To z jej strony, to potwarz w kierunku tysięcy matek, które z niczego potrafiły zrobić coś i wychowały swoje dzieci na dobrych ludzi i od nas WARA autorko!”

Jestem wściekła!

Foto: http://www.bigstockphoto.com

http://www.calareszta.pl/apel-do-tesciowej-matki-i-zgryzliwej-sasiadki/#

Bo za dużo jest na tym świecie łez!

Na samym początku wklejam piosenkę o tym, że świat nie wierzy łzom, bo za dużo jest na tym świecie łez, a zmierzam do tego, że diabli mnie podkusiły, że obejrzałam dokument pt. „Dzieciobójczynie” i muszę stwierdzić, że żyję już na tym świecie tyle lat, a tego nie wiedziałam. 

Nie wiedziałam i nawet mi nie przyszło takie coś do głowy, że można zabijać własne dzieci w łonie matki w szóstym, a nawet siódmym miesiącu ciąży.

Tak się dzieje kochani blisko nas, bo nie w Afryce dalekiej, ale pod naszym nosem.

Rosja odpowiada za dzieciobójstwo i jej skrzywione i prymitywne metody pozbywania się niechcianych dzieci i kobiety w tym kraju mają podane jak na tacy pozbycie się niechcianego balastu.

Młode dziewczyny w Rosji uprawiają seks w wieku 14/15 lat, a zapytane dlaczego tak szybko decydują się na współżycie, to odpowiadają jak jedna, że seks uprawiają wszyscy, a więc i one. 

Edukacji seksualnej nie ma w szkołach, a rodzice uważają ten temat za tabu, a więc te młode dziewczyny nie wiedzą jakim sposobem można począć dziecko. Wiele z nich uważa, że można zajść w ciążę przez pocałunek, albo tylko przytulenie się do chłopca. Nie są edukowane i nie mają znikąd pomocy, a jeśli się zorientują, że są w ciąży to zwykle jest za późno, by tę wczesną ciążę usunąć, a trafiają na oddział w Petersburgu, kiedy dziecko już kopie w łonie matki.

Dokonuje się brutalna ingerencja i dziecko specjalnym zastrzykiem jest uśmiercane w łonie matki, a potem wywoływany jest poród. Dziewczyny rodzą w wielkich męczarniach, a wiele z nich nie przeżywa tego, a jednak wciąż przybywa nowych, niechcianych ciąż.

Dokument jest wstrząsający i nie polecam go nikomu, ponieważ ja po jego obejrzeniu jestem w szoku.

 

Rosja zajmuje pierwsze miejsce na świecie w liczbie przeprowadzanych zabiegów aborcji. W kraju praktycznie pozbawionym edukacji seksualnej przerwanie ciąży jest powszechnie stosowanym sposobem zapobiegania niechcianemu macierzyństwu. Zwłaszcza wśród nastolatek.

Szesnastoletnia Walentyna nie zdawała sobie sprawy, że jest w ciąży, póki nie zwróciła na nią uwagi jej matka. O rok starsza Nastja – zbyt przerażona, by powiedzieć rodzicom prawdę – padła ofiarą gwałtu. Na zabieg czeka także szesnastoletnia Sasza, która nie ma pojęcia, kto ją zapłodnił, ponieważ miała ponad 20 partnerów. Wszystkie trzy dziewczęta trafią do tej samej kliniki w Petersburgu, gdzie przerywa się ciąże nawet w siódmym miesiącu. Można odnieść wrażenie, że aborcja jest w Rosji łatwiej dostępna i dalece bardziej popularna niż środki antykoncepcyjne.

Autorzy filmu „Dzieciobójczynie” towarzyszyli nastoletnim bohaterkom, przyglądając się ich codziennemu życiu. Tak powstał szokujący dokument o współczesnej rosyjskiej młodzieży, dorastającej w samym środku politycznego i ekonomicznego chaosu, zakochanej w wyidealizowanym świecie blichtru i konsumpcji.

czytaj wiecej: http://www.planeteplus.pl/dokument-dzieciobojczynie_31614#ixzz3ZeaGnRI0

Dziś idę na łatwiznę – art. z „Wysokich Obcasów” – Matki w Finlandii

Wydaje mi się, że ten art. świetnie mi tu pasuje, ponieważ staram się poruszać na blogu różne tematy. Matki w Polsce pewnie zagryzają zęby, że innym matkom w świecie lepiej się żyje i posiadanie dzieci, to czysta przyjemność, skoro państwo o te matki dba. Mnie, jako seniorkę także taki model się podoba, kiedy czytam, że macierzyństwo nie wszędzie jest drogą przez mękę i z ledwością wiązanie końca z końcem, a także miotaniem się między  karierą zawodową, aby mieć na wychowanie dzieci, a spokojnym odchowanie swojego potomstwa.
Mam nadzieję, że autorka tego tekstu nie koloryzuje. Zapraszam do zapoznania się z tekstem, bo dla polskich matek jest to swego rodzaju wsadzenie kija w mrowisko.
„Jako matce opiekującej się dwuletnim dzieckiem w domu przysługuje mi prawo do wynagrodzenia. Miły gest poprawiający samopoczucie. Tak często polskie mamy mówią o sobie: nic nie robię, siedzę w domu z dzieckiem. W Finlandii to nie nazywa się „nic”
To zabawne, ale kiedy zaglądałam na stronę „Wysokich Obcasów”, przez dość długi czas nie skojarzyłam, że akcja „Polki bez granic” może dotyczyć mnie samej. Od dziesięciu lat żyję za granicą. Najpierw sześć lat w Stanach, teraz już blisko cztery w Finlandii. Ale i wcześniej nosiło mnie po świecie. W czasie studiów wzięłam rok dziekanki, żeby zostać „operką” w Niemczech. Później wyjechałam na sześć miesięcy do USA i na trzy do Irlandii.Każde z dwojga moich dzieci przyszło na świat w innym kraju. Nigdy nie żyły w Polsce. Córeczka mówi biegle po angielsku, synek pewnie niedługo zacznie po fińsku. A mimo to na co dzień nie zastanawiam się, czy jestem emigrantką, czy expatką. Myślę, że w naszym współczesnym, nowoczesnym, demokratycznym i zachodnim świecie nie ma już czegoś takiego jak emigracja. W dobie internetu, Skype’a, tanich linii lotniczych, braku granic w Europie, jesteśmy wszyscy bardzo blisko.Przyjazd do Helsinek był dla mnie, dla nas, jak wejście w ciepłe i wygodne kapcie. Tu wszystko jest tak proste, tak dopasowane do człowieka, że zagubienie się w tym państwie i społeczeństwie jest niemal niemożliwe. Nawet brak języka nie przeszkadza, ponieważ wszyscy mówią po angielsku. Na początku często porównywaliśmy to nowe fińskie życie do dawnego, amerykańskiego.

W USA byłam przede wszystkim dziennikarką, potem zostałam mamą. W Finlandii jestem przede wszystkim mamą, tu urodziłam nasze drugie dziecko.

Jak to jest być mamą w tym nordyckim kraju?

Komfortowo. Krótko po otrzymaniu stałego pobytu dowiedziałam się, że jako matce opiekującej się dwuletnim dzieckiem w domu przysługuje mi prawo do wynagrodzenia. Przecież jeśli poszłabym do pracy, moim dzieckiem zajmowałaby się przedszkolanka. A tak ja wykonuję tę pracę sama. Miły gest poprawiający samopoczucie. Tak często polskie mamy mówią o sobie: nic nie robię, siedzę w domu z dzieckiem. W Finlandii to nie nazywa się „nic”. Oczywiście takie samo prawo ma ojciec dziecka, ale tu w praktyce jednak mamy dłużej zostają w domu. Miejsce pracy trzymane jest przez trzy lata.

Każde dziecko ma też zagwarantowane miejsce w przedszkolu. Jeżeli rodzice wybiorą prywatną placówkę, państwo i miasto dofinansowują koszty, i jest to znowu około 400-500 euro miesięcznie. Innym ukłonem w stronę rodziców jest prawo do bezpłatnego korzystania z komunikacji miejskiej, jeżeli podróżuje się z dzieckiem w wózku. Mamy nie muszą też czuć się zamknięte w domu z dzieckiem.

W Helsinkach od stu (!) lat istnieje sieć parków zabaw (leikkipuisto). Są to duże place zabaw z budynkiem, w którym mieści się świetlica, sala zabaw, kuchnia, toaleta. Pracują tam opiekunowie, często organizowane są zajęcia dla maluchów. Popołudniami pełnią też funkcję świetlic dla dzieci szkolnych. To tu chętnie przedpołudnia spędzają mamy z maluchami. Latem w każdym takim parku punkt dwunasta jest wydawany obiad dla dzieci. Bezpłatnie. Trzeba tylko przynieść własny talerz i sztućce. Przychodzą tłumy dzieciaków, jest wspólne śpiewanie i zabawy plenerowe.

Fińskie mamy są cierpliwe i spokojne. Nigdy nie byłam świadkiem krzyczenia na dziecko. Ale i dzieci poprawnie się zachowują. Być może udziela się im ten spokój. Finowie chyba w ogóle są cierpliwi. Nie widzę irytacji na twarzach, kiedy tramwaj się spóźnia – a bywa, że nie jest na czas, albo kolejka do kasy jest zbyt długa. Kierowcy prowadzą spokojnie i powoli, nikt się nie ściga. Może to efekt mandatów, których wysokość jest zależna od dochodów. Są też skromni, co widać w ich ubiorze, modzie i fińskim designie: prostym, skromnym, użytkowym i bardzo praktycznym. Designie, który uwielbiam w każdej postaci. Za półtora roku będę mogła coś powiedzieć o fińskiej szkole, jak nasza córka zacznie edukację. W Helsinkach i Espoo działa parę publicznych szkół anglojęzycznych. Nauka jest darmowa, fiński program nauczania, jest też wykładany fiński jako drugi język.

Na razie nasze dzieci są w przedszkolach. Starsze w angielskim (prywatnym), młodsze w fińskim (publicznym). Nie bardzo znam polskie realia, ale tu jest jak w domu. Przedszkole mojego dwuletniego synka to dwanaścioro dzieci i trzy wychowawczynie, które często mają jeszcze do pomocy osobę dochodzącą. Ostoja spokoju. Dają ciepło i bezpieczeństwo swoim małym podopiecznym. Przedszkole córki jest już dużo większe, ale panuje tam atmosfera przyjacielskiego spotkania. Nauczycielki są zawsze do dyspozycji, uważne, ciepłe, serdeczne. Każda ma pod opieką około ośmiorga dzieci. A dzieciaki nie chcą wracać do domu.”

Autorka prowadzi bloga kiitoshelsinki.blogspot.com 

Drodzy Seniorzy – czas ze sceny zejść!

Na profilu Super Niani, a Ona lubi zrobić trochę szumu na swoim profilu przeczytałam takie zapytanie skierowane do niej i oczywiście do jej dyskutantek. Chodzi o to, czy Seniorki mają prawo zajmować ławki na placu zabaw? Nie wiem w jakiej to miejscowości moherowe staruszki okupują ten plac i to w zasadzie nie jest tak ważne. Ważne jest, że matki z małymi dziećmi nie mają w tej sytuacji dostępu do tych ławeczek podczas pilnowania swoich pociech i jedna z nich się wkurzyła i zapodała temat na stronie Super Niani i czytamy:

Do tego pstryknęła zdjęcie, że nie jest gołosłowna i ma na to niezbity dowód, że starsze panie są niesubordynowane, bo siedzą swoimi dupskami i młode matki czują się oszukane, bo to miejsce powinno być zarezerwowane dla nich tylko i wyłącznie.

A tu mamy jeden z dziesiątków komentarzy oburzonej mamy, że seniorki wpierniczyły się na plac zabaw, choć ja na zdjęciu specjalnie dzieci nie widzę, ale za to widzę i owszem seniorki, które wyszły przed blok, by pogrzać się w wiosennym słonku i by spotkać drugiego człowieka, ale dla młodych ludzi nie to jest ważne, a więc czytamy:

„XXXX Problem tkwi w tym ze pod swoimi blokami nie podpisali zgody na ławki ze wzgledu na halas a teraz szwedaja sie pod naszymi oknami miedzy naszymi dziecmi.. na Placu naszych dzieci… to jest PLAC ZABAW a nie PLAC EMERYTEK …. bo jakos pod DOMEM STARCOW dzieci nie przesiaduja na lawkach i nie zajmuje ich miejsc..”

No i co z tym fantem zrobić, bo ja od siebie tylko napiszę, że pod moimi oknami też jest plac zabaw, ale nie ma na nim ani dzieci, ani emerytek i sama nie korzystam z ławeczek, choć mogłabym nawet się na jednej z nich położyć i opalać, ale to też by chyba głupio wyglądało i może bym trafiła na Facebooka, że mi odbiło.

Seniorki uważajcie na place zabaw, bo jeszcze młoda matka będzie zdolna do czynu zabronionego, że taka i owaka starucha porusza się w jej przestrzeni publicznej. Do domu emerytki, albo z dala od placów zabaw – zrozumiano!

Młode kobiety rodzą dzieci i cofają się do średniowiecza!

Niechcący całkiem trafiłam na Facebooku na stronkę pod nazwą „Beka z mamusiek na forach” i wstąpiłam i pobieżnie przeczytałam i przetarłam oczy ze zdumienia.

Wklejam odnośnik do tej arcyciekawego profilu, który jest kopalnią wiedzy, a raczej niewiedzy młodych matek, bo ich nieznajomość niczego – wręcz powala:

http://https://www.facebook.com/pages/Beka-z-mamu%C5%9B-na-forach/746563065376170?fref=photo

Miałam o tym nie pisać, bo może mnie ktoś posądzić o niezrozumienie i potępienie tych młodych kobiet w dobie Internetu i szerokich mediów, ale jednak postanowiłam dodać swoje trzy grosze, gdyż zaobserwowałam, iż zaistniało jakieś totalne nieuctwo w każdej dziedzinie i jest to zauważalne u pokolenia wchodzącego w życie.

Czytajcie moi drodzy:

Zastanawiam się, gdzie został popełniony błąd wychowawczy i dlaczego te młode kobiety są tak infantylno – głupie. Dlaczego się nie przygotowuje ich do macierzyństwa, że zadają tak debilne pytania i w ten sposób dyskutują na poważne tematy, nie mając podstawowej wiedzy o swojej rozrodczości, a także pielęgnacji swojego dziecka.

Dlaczego niczego nie wyniosły z domu rodzinnego, od swoich matek i ojców, że dyskutują na forach, bo nie mają się kogo zapytać i poradzić w razie problemu. Czy łatwiej uwierzyć, że anonimowa porada jest bardziej wartościowa, bo anonimowa?

Dlaczego nie uczy się w szkołach dziewczynek pod kątem przyszłego macierzyństwa i nie przygotowuje się ich do roli matki i żony? Może dlatego, że zamiast lekcji o seksie, dzieciaki słuchają katechetek i stąd mamy, to co mamy, czyli tępotę totalną?

Myślę, że ten profil powinna przeczytać Minister Szkolnictwa i Nauki, aby wyciągnęła wnioski, że młodzież cofa się do średniowiecza i średniowiecznych praktyk, a mnie ręce opadają. Jest tyle na rynku teraz poradników, kolorowych, pięknie wydanych, ale po co czytać i się samemu uczyć, bo lepiej jest klepać na forach i tylko pytam, a skąd przy małym dziecku te kobiety mają czas? Ja nie miałam, ale za to miałam odpowiednią książkę o rodzicielstwie, tylko jedną – i mam ją do dzisiaj – na pamiątkę.