Archiwa tagu: mieszkanie

Moja walka w PRL-u

W 1976 roku urodziła nam się pierwsza Córka.

Na zdjęciu widać bardzo młodych rodziców, bo mieliśmy zaledwie po 21 lat!

Szczeniaki się zakochały i trzeba było myśleć co dalej?

Po urodzeniu Córki mieszkałam 8 miesięcy u mojej Mamy, a Mąż odbywał służbę wojskową, a więc wiele spadło na mnie, choć Mama dużo mi pomagała!

Mąż był zameldowany u swojej babci, mieszkającej blok dalej i po jej śmierci automatycznie mogliśmy zamieszkać w jej mieszkaniu.

Była to skromna kawalerka, składająca się z pokoju, dużej wnęki, kuchni i łazienki.

Jak na początek, to był dla nas luksus, a były to czasy PRL-u przecież.

Bałam się babci Męża, bo była bardzo krytyczna do wszystkiego, ale kiedy zobaczyła moją Córkę czyściutko ubraną i bielutkie pieluchy, to złapałam u niej punkty i żałuję, że tak krótko ją znałam.

Mąż wrócił z wojska i zabraliśmy się za remont naszego mieszkanka.

Wzięliśmy jakiś tam kredyt, a kiedyś się mówiło pożyczkę i zabraliśmy się do roboty.

Mąż zamurował wnękę, a od przedpokoju wybił drzwi i tak tym sposobem mieliśmy dwa pokoje. Jeden dla nas, a drugi dla dziecka.

Wytapetowaliśmy pokoje, kuchnię i łazienkę, bo taka to była moda i w tych polepszonych warunkach mieszkaliśmy przez rok, aż:

Piętro niżej – na dwóch pokojach mieszkały dwie seniorki – matka z córką i pewnego dnia przyszły do nas, czy byśmy chcieli się zamienić na mieszkania, bo tym sposobem płaciłyby niższy czynsz.

Zgłosiłam to do urzędu miasta i otrzymałam odpowiedź negatywną!

Dla mnie ta zamiana, to byłby los wygrany na loterii, bo za chwilę miałam mieć drugie dziecko.

Dowiedziałam się pokątnie, że mieli staruszki wepchnąć do jakieś nory, a to mieszkanie miało iść po znajomości.

Nie mogłam do tego dopuścić i w domu chwyciłam pierwszy, lepszy długopis o zielonym wkładzie i napisałam pismo do wyższych władz w Warszawie!

Już nie pamiętam do jakiego wydziału, ministerstwa – kompletna pustka!

Opisałam dokładnie jak sprawy się mają i czekałam na odpowiedź.

W tamtych czasach trzeba było napisać pismo, włożyć do koperty, nakleić znaczek i czekać, bo nie było elektronicznej korespondencji przecież.

Może po miesiącu dostałam pismo z naszego urzędu, że mam przyjść i podpisać protokół zamiany mieszkań.

Urzędniczka była bardzo niezadowolona, a ja wniebowzięta, gdyż wygrałam i wyszłam na swoje.

Mieszkamy w tym lokalu, który jest naszą własnością już 43 lata i to w nim wychowały się nasze dzieci, które odleciały z domu mając po 30 lat.

Ile się w tym mieszkaniu wydarzyło, to tylko ściany wiedzą, zdjęcia i moja pamięć, która sprawia, że pod koniec życia wciąż wspominam i przelewam na słowa.

Na zdjęciu mam krótkie włosy, które ścięłam z długich, bo mi się wydawało, że tak będzie bardziej higienicznie w opiece nad dzieckiem.

Nadgorliwa  ja w czasach PRL-u.

Reklama

Podpatrzeć świat!

Bywa tak, że czasami uciekam od polityki w mediach i szukam czegoś lżejszego, optymistycznego, ciekawego.

Odpoczywam wówczas i resetuję się.

Ogromnie lubię zaglądać do mieszkań ludzi z pierwszych stron gazet, którzy mają duże pieniądze i urządzają swoje apartamenty według własnego projektu i są to często bardzo wysmakowane wnętrza.

Marcin Tyszka wpuścił do swojego apartamentu media i pochwalił się nim przed kamerami.

Kupił mieszkanie na Żoliborzu, na który ludzie nie mieli pomysłu, ale on – jako światowy fotograf świata mody zaryzykował i rozpoczął swój, autorski projekt.

Mnie się podoba produkt finalny, bo w tym apartamencie królują kolory i nie jest to mieszkanie sterylne, biało – szare jak to się teraz urząda, a jest feria kolorów i przede wszystkim ogrom kwiatów sprowadzonych z całego świata.

W jego mieszkaniu jest mieszanka warzywna, tętnąca kolorami i niby nic do siebie nie pasuje, a jednak pasuje.

Wiele lat kupował w różnych częściach świata ciekawe obrazy, komody, wazony, lampy, stoliki, aby to kiedyś połączyć w całość i moim zdaniem udało mu się stworzyć własny styl i z pewnością dobrze się w tym czuje.

My maluczcy nie możemy się równać z ludźmi, którzy mają miliony, bo w domu Tyszki królują marmury, teraktoty, a także miedź, ale warto coś skopiować bo choćby postawić na zieleń jak na przykład stroczyki.

Ja uwielbiam w domu mieć kolory i gdybym robiła permanentny remont, to bym nie postawiła na bezpieczne kolory, a bym się bawiła barwami.

We współczesnych mieszkaniach prawie wszyscy mają jednakowo, bo biało- szare kuchnie i takie same są łazienki.

Brakuje w nich kolorowych dodatków, bibelotów, co sprawia, że pomieszczenia są smutne i zachowawcze.

Osobiście uwielbiam kolory jesieni, a więc przygaszony żółty, brązy, butelkową zieleń i w tych barwach czuję się świetnie.

A ja Wy lubicie stroić swoje mieszkania?

Czy macie swoje ulubione bibeloty, których nigdy się nie pozbędziecie, bo mają swoją historię i są dla Was bardzo ważne.

 

 Apartament Marcina Tyszki, fot. instagram @tyszka_marcin - Warszawski apartament Marcina Tyszki

 Apartament Marcina Tyszki, fot. instagram @tyszka_marcin - Warszawski apartament Marcina Tyszki

 #tysiohome, fot. instagram @beata_rowyszyn - Warszawski apartament Marcina Tyszki

Znalezione obrazy dla zapytania mieszkanie tyszki

Znalezione obrazy dla zapytania mieszkanie tyszki

Znalezione obrazy dla zapytania mieszkanie tyszki

 

Obraz może zawierać: roślina, drzewo, niebo, trawa, na zewnątrz i przyroda

W domach z betonu!

Obraz może zawierać: roślina, drzewo, kwiat, tabela, niebo, na zewnątrz i przyroda

Stanisław Dygat

„Po­gar­da jest właści­wa ludziom słabym i nik­czem­nym, którzy usiłują od­wrócić uwagę od drob­nych świństw, przy których po­mocy przedzierają się przez życie.”

Zaczynam swój dzisiejszy wpis od cytatu –  dlaczego? Ponieważ toksyczna seniorka napisała, że ja żyję w jakiejś kiszce liczącej 30 metrów kwadratowych i się mądrzę. A ja się pytam – NO… i?!

Wiem, że ludzie pogardzają tymi, którzy mieszkają w blokach, a nie w wypasionych domkach jednorodzinnych na wsiach, czy też obrzeżach miasta.

My mieszkańcy bloków jesteśmy dla nich grupą w najniższej hierarchii, biedni i zakompleksieni.

Dla nich jesteśmy niczym zaraza skupiona obok siebie i żyjąca w symbiozie, jakiej oni nie znoszą.

Jesteśmy dla nich barachłem, biednym elementem, które do niczego w swoim życiu nie doszło!

Jesteśmy dla nich leniami, którym nie chciało się pracować, aby do czegoś dojść w życiu,  zamiast pławić się w luksusach o powierzchni przynajmniej 200 metrów kwadratowych i poruszać się po wielkim i wypasionym ogrodzie wypełnionym licznymi roślinami z tarasem i najlepiej z basenem. 

Tak sobie myślę, że osoba kpiąca z moich metrów kwadratowych, pewnie tak mieszka i dlatego jest taka złośliwa, bo nie wie, co zrobić z tym swoim szczęściem posiadania. 😀

Pewnie siedzi pod baldachimem z filiżanką kawy w chińskim, porcelanowym kubku i miesza swoją kawkę srebrną łyżeczką, a wynajęta służąca wachluje jej powabne ciało, aby czacha się jej nie przegrzała za bardzo. 😀

Swoje mieszkanie wykupiliśmy z mężem, a liczy sobie blisko 50 metrów kwadratowych.

Mamy dwa pokoje, spory przedpokój, kuchnię wystarczającą i oczywiście wyśmiewany mój balkon.

Po naszej śmierci moje dzieci zadysponują naszym mieszkaniem i dostaną za nie niezłą sumkę, ale póki co, kocham swoje mieszkanie, w którym mieszkam ponad 40 lat i nie zamierzam go zmieniać.

To w tym mieszkaniu wychowały się moje dzieci i wyszły na porządnych ludzi, z których dumna jestem.

To w tym mieszkaniu wydarzyło się całe nasze życie i może przyjdzie mi w nim umrzeć, a bardzo bym chciała.

Obok mojego bloku są inne bloki, w których mieszkają lekarze, nauczyciele i ważni ludzie w moim mieście, bo nie wszyscy chcą, podkreślam chcą się budować, czy też kupować domek jednorodzinny.

Nie wszyscy pragną mieszkać na wsi i dojeżdżać codziennie do pracy, skoro mają wszystko pod nosem i szybko wszędzie. 

Młodzi ludzie nie garną się do wsi, a starzy często sprzedają domki i wracają do bloków, aby resztę życia spędzić sobie w wygodnych warunkach z ciepłą wodą w kranie i ogrzewaniem c.o.

Sama znam takich, którzy po latach mieszkania w domku jednorodzinnym, nagle na stare lata, kiedy brakuje sił na utrzymanie domku i ogrodu, wprowadzają się do niewielkich mieszkań w bloku i najlepiej do pierwszego piętra, aby mieć siłę wejść po schodach.

Spytałam swoich starszych znajomych swego czasu, czy chcieli by zamieszkać gdzieś z dala od zgiełku miasta, a Oni mi na to, że nigdy w życiu. bo domek na wsi, to owszem, ale wyłącznie na wakacje.

Nie lubimy małych miejscowości gdzie każdy o każdym wszystko wie i robactwa latającego w koło, szczekających w nocy psów, ciemności, nieodśnieżonych dróg, grzebania się w ziemi w ogrodzie, naprawiania wszystkiego samemu, odległości od wszelkich sklepów i rozrywek jakie daje miasto, a także słabej komunikacji i możliwości, że nie dojedzie karetka pogotowia – tak mniej więcej mi odpowiedzieli.

Każdy swoje metry w bloku urządza po swojemu i z reguły są to przemyślane i coraz ładniejsze wnętrza.

Bloki są odnawiane i ocieplane, a samorządy blokowe dbają o czystość w koło i zieleń, aby każdemu miło się żyło w tej blokowej społeczności.

U mnie są ławeczki i trawniki, a klatka pilnowana domofonem, czysta i spokojna. Sąsiedzi dbają, by był porządek i starają się, by innym nie zakłócać  spokoju.

Naprawdę żyje się się w bloku całkiem miło, ale to wszystko zależy od świadomości społecznej. 

Dla niektórych wieś jest szczytem marzeń i domek jednorodzinny, a inni wybierają życie w społeczności i to jest indywidualny wybór, a więc nie potępiajmy innych za te wybory, a wieś i owszem, ale najpiękniej dla mnie już teraz  – wygląda w wierszach, ponieważ była i jest natchnieniem poetów.

Ludmiła Marjańska

Lato na wsi

Marii i Wiesławowi Feduniewiczom

Susza. Spękana ziemia. Nawet kret
chowa się głębiej w korytarze chłodu.
Wody brakuje w studniach. Strumień
wysechł i mostek śmiesznie zawisł w próżni.
Upał wysysa sok z czarnych porzeczek,
maliny jak suszone korale na krzaku.
Bielinek niestrudzenie lata nad grządkami
młodej kapusty, lekki jak powietrze,
wolny od trosk o jutro.
Pełnia lata. Siano w brogach schnie.
Konie rżą.
Na pagórach wiszą mgły poranne,
zanim słońce z nich zrzuci przejrzyste koszule
i zalśni – bezlitosne jak wspaniały władca
złotą kolczugą okryty
i tak spragniony, że gotów jest wypić
nie tylko Wiar , Turnicę, San,
lecz Jezioro Solińskie.
Wtedy na mieliźnie
osiądą wodne rowery, łodzie i stateczki,
a jachty zwiną skrzydła jak bielinki
pod koniec upalnego dnia. Z wieczorem
przyjdzie uspokojenie.
Siądziemy pod gruszą
pijąc schłodzone wino i będziemy mówić
o Pogórzu Przemyskim, Bieszczadach, o życiu
w mieście i na wsi,
o tym jak się rodzą wiersze
i legendy.

 

A kiedy po naszej śmierci wszystko zamieni się w proch i pył!

Opowiem Wam prawdziwą historię z życia wziętą:

W małym miasteczku żyła sobie z mężem i jednym synkiem Pani Zofia. Mieszkali w bloku jak większość średnio zamożnych rodzin w Polsce. Mąż Pani Zofii lubił zajrzeć do kieliszka, ale nie był groźny i kiedy wytrzeźwiał był dobrym mężem i ojcem.

Pani Zofia, to kobieta bardzo skromna i niezbyt wykształcona, ale za to była ogromnie pracowita i bardzo zależało jej na rodzinie. Kiedy urodziła syna, nie należała już do młodych kobiet, a więc jedyny syn był dla niej oczkiem w głowie i miała na jego punkcie fisia. Rósł zdrowo dzięki Pani Zofii, ponieważ dbała o niego z całych sił i chciała aby jej jedyne dziecko miało w miarę wszystko, co najlepsze.

W domu się nie przelewało, a były to lata 80-te, a więc każdy w tamtych czasach zdobywał dobra po wystaniu ich w długich kolejkach, ale Pani Zofia się nie poddawała i uważała, że synowi niczego nie może brakować. Gotowała codziennie obiady, by chłopak po szkole zawsze miał ciepły posiłek.

Jednym słowem starała się i walczyła, aby jej rodzinie wiodło się w miarę dobrze, a do tego miała smykałkę do szycia. Siedziała po pracy przy maszynie i szyła. Zawsze wykombinowała z resztek materiałów coś ciekawego, a wszystko dla upiększenia jej domu. Szyła śliczne poduchy na tapczany, serwetki na ławę i ślicznie upinane firany. W tamtych czasach tworzyła zmyślne i przemyślane rzeczy, a także przychodziły do niej kobiety, aby coś im z ubrania przerobiła, a więc wpadał jej dodatkowy grosz.

W domu było jak w pudełeczku, bo zawsze czysto, aż do przesady. Potrafiła z niczego zrobić coś i nawet samodzielnie remontowała mieszkanie i kiedy można było już dostać tapety, to sama ozdabiała ściany swojego ukochanego domu.

Pracowała w hotelu, gdzie sprzątała po gościach, a po pracy biegła jak na skrzydłach, aby pomóc synowi w lekcjach, bo sobie nie radził z nauką najlepiej. Zależało jej na tym, aby syn był kimś i miał lepiej niż ona i jej mąż. Siedziała z synem nad lekcjami, a kiedy sama nie mogła mu pomóc, brała zeszyt i szła do sąsiadek, byle tylko jakieś zadanie w zeszycie syna rozwiązać. Kochała go nad życie i była pełna poświęcenia, ale lata leciały i pewnego dnia syn oznajmił, że jedzie za granicę, bo tam dobrze płacą i ma w nosie dalszą naukę.

Pojechał do Hiszpanii i tam jeździł ciężkimi samochodami jako kierowca dostawczy. Pani Zofia tęskniła za synem, ale cóż mogła innego zrobić jak pogodzić się z jego wyborem.

Została z mężem i jakoś czas im płynął, choć Pani Zofia zawsze poszukała sobie jakiegoś zajęcia w domu, bo dom, to była jej twierdza i kąt bezpieczeństwa od chaosu tego świata. Mąż Pani Zofii się opamiętał i przestał zaglądać do kieliszka ku jej uciesze, bo jakby na nowo zbliżyli się do siebie.

Pewnego dnia zadzwonił telefon i przyszła masakryczna wiadomość, bo syn Pani Zofii miał ciężki wypadek i trzeba było amputować mu rękę. Przeżyli to strasznie, ale na szczęście był w Hiszpanii ubezpieczony i z czasem syn Pani Zofii otrzymał protezę ręki i wrócił do kraju jako inwalida.

Jakby tego było mało, to pewnego dnia na przedpokoju któregoś dnia Pani Zofia znalazła swojego męża martwego. Jedyny zawał i niestety, ale śmiertelny i tak Pani Zofia została zupełnie sama.

Nie poddała się, bo nie mogła, gdyż syn zapoznał dziewczynę i po ślubie wyjechał za żoną w lubelskie i tam układał sobie życie. Urodziło mu się dwoje dzieci i rzadko odwiedzał matkę, a ta sobie tłumaczyła, że daleko mieszka, a przyjazdy przecież kosztują i tak usprawiedliwiała kochanego syna.

Pani Zofia zaczęła podupadać na zdrowiu i kiedy zasłabła zabrano ją do szpitala. Zrobiono badania i wystawiono okropną diagnozę – rak!

Wszystko potoczyło się jak śniegowa kula i Pani Zofia umarła w szpitalu tak nagle, że sąsiadki przecierały oczy ze zdumienia.

A syn? Przyjechał z żoną na pogrzeb, ale nie zamierzał matki zabierać do siebie, a więc spoczęła u boku swojego męża, a ludzie zauważyli, że synowi Pani Zofii na pogrzebie bardzo się spieszyło, aby szybciej oklepać matkę, a potem:

Ludzie widzieli jak szybko na śmietniku znalazły się wypolerowane meble matki i bezlitośnie zerwane jej piękne zasłony i dywany, o które tak bardzo dbała. Na śmietniku wylądowało dosłownie wszystko, o co tak bardzo dbała całe swoje życie.

Za chwilę sąsiedzi dowiedzieli się, że syn wziął niezłą kasę za mieszkanie swoich rodziców, a ze sprzedaniem nie miał żadnego problemu, bo akurat trafił na czas, że mieszkania były pilnie poszukiwane i tyle go widziano w małym miasteczku.

Matka i Ojciec spoczywają na miejskim cmentarzu i kiedy przychodzi dzień 1 listopada, to ich groby ogarniają sąsiadki, które jeszcze pamiętają jaką dobrą osobą była Pani Zofia, a teraz morał:

Po tym zdarzeniu uświadomiłam sobie, że na stare lata nie warto za bardzo inwestować w mieszkanie, nawet kiedy jest własnościowe. Nie warto zakładać nowych kafli w łazience, terakoty w kuchni, zgodnie z kanonami mody. Nie warto zmieniać mebli i paneli na podłogach i inwestować ciężko uciułane pieniądze, bo po naszej śmierci ktoś przyjdzie do tego mieszkania i wywali wszystko na śmietnik i tyle pozostanie po nas.

Może mam rację, a może nie, ale mieszkam z mężem jak mieszkam i nie szaleję z przeróbkami, bo najważniejsze, aby cieszyć się z tego, co się ma i oby to wszystko było ze smakiem dla nas oraz zadbane i czyste, gdyż po naszym odejściu wkroczą młodzi z młotami, świdrami i wiertarkami i zdejmą wszystko i rozprują nasze życie, aby po swojemu układać swoje i taka jest prawda, a więc:

Cieszmy się z tego, co mamy i nie wariujmy, aby mieszkać w luksusach, zgodnie z kanonami mody i żurnali,  bo przyjdą po nas i to wszystko zamienią w proch i pył.