Jestem obserwatorką i nawet będąc na świeżym powietrzu za przyczyną, że mam malutki balkon, to coś mi tam zawsze wpadnie w kadr aparatu foto.
Dziś zauważyłam, że na świeżym powietrzu suszy się czyjeś paranie.
Tak fajnie sobie majtało poruszane przez lekki wiaterek i napewno po zdjęciu będzie ślicznie pachniało świeżością zefirku i słońca.
U nas przy każdym bloku – na trawnikach wkopane są słupki, na których zawiązuje się sznurki i można wieszać ubrania i pościel.
Niestety, ale to już jest naprawdę rzadki widok, bo prawie każdy z nas ma pralkę – automat, który tak wiruje, że wieszamy pranie na domowych suszarkach, albo na balkonach.
Pamiętam czasy, kiedy moja Mama piorąc lnianą pościel najpierw ją prała we „Frani”, a potem gotowała w kotle i raz się bardzo mocno oparzyła w rękę.
Potem to trzeba było wypłukać, krochmalić i po wysuszeniu oczywiście wyprasować.
Naprawdę to była ciężka robota i sama pamiętam, że też tak robiłam w pralni jaką mieli lokatorzy bloku w piwnicy.
Pranie więc nieraz trwało bardzo długo, bo kobiety miały w genach, że przyzwoita pościel, to taka na blachę, bielusieńka i pachnąca krochmalem.
Pamiętam swoją radość, kiedy kupiliśmy pierwszy automat – rosyjską „Wiatkę” i kiedy nauczyłam się ją obsługiwać, to siedziałam przed bębnem i gapiłam się jak to tam się pranie wiruje.
To było ogromne ułatwienie – tym bardziej, że pościel lnianą zastąpiły inne tkaniny jak kora i nie trzeba było tego krochmalić i nawet prasować.
Wystarczyło porządne złożenie i to wszystko.
Współczesne kobiety często mówią, że zrobiły pranie, a to nie jest prawda, bo automat robi pranie i trzeba tylko je potem rozwiesić.
Gdyby spytały się swoich babek i matek jak kiedyś to wyglądało, to by im tylko współczuły, gdyż kiedyś to była cała ceremonia i tamte kobiety miały też dzieci, a jednak to ogarniały.