24 stycznia 1976 roku poszliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego.
Była piękna zima, mroźna, taka zdrowa, słoneczna i rześka.
Pamiętam, że bardzo wcześnie pobiegłam do fryzjera oddalonego o 3 kilometry od miejsca zamieszkania.
W rodzinie nie było samochodu, a więc po uczesaniu mnie przez fryzjerkę znowu biegiem wracałam, bo ślub był w samo południe.
Włosy miałam długie i naprawdę trzeba było je ogarnąć w koka, bo taka moda była.
We włosy wpięto mi białe kwiatki i nawet to wyglądało.
W 1976 roku, to był taki czas, że już zaczęło wszystkiego brakować, a więc był problem z sukienką.
Pamiętam, że więcej wyboru było w policyjnych konsumach i tam mama dostała materiał – żorżetę w kolorze lekkiej niebieskości.
Krawcowa mi ją tak uszyła, że nie pokazałam w niej ani kawałeczka ciała, bo wszystko było zasłonięte, a więc żadnego dekoltu, pleców – nic i wyglądałam w białych butach na koturnie jak jakaś gejsza – dosłownie.
Nie było też żadnej sali wolnej – weselnej, a więc mama musiała kombinować i tu Jej dziękuję.
W naszym bloku było wolne mieszkanie składające się z niewielkiego pokoju z wnęką i kuchnią.
Mama pracowała w jednostce wojskowej, a więc wypożyczyła stoły i krzesła, które były ustawione w literę „L”
Nie mieliśmy też orkiestry muzycznej, ale wypożyczono mamie wojskową kapelę pod warunkiem, że my nie weźmiemy ślubu kościelnego.
Tak było – takie to były czasy w PRL-u.
Goście weselni byli ograniczeni, bo tylko najbliższa rodzina. gdyż ograniczone były miejsca.
Salą taneczną było mieszkanie mojej teściowej obok wynajętego i tam po wyniesieniu mebli zmieściła się orkiestra i tańczący goście – masakra wprost.
Byłam tak bardzo spięta, że kompletnie nie pamiętam kto szykował menu, choć chyba bigos gotowała moja mama i teściowa.
Nie pamiętam jaki alkohol i skąd wziął się na stole, ale pamiętam, że goście bawili się dobrze i było swojsko i wesoło.
Tamte czasy były pełne kombinacji, ale zawsze twierdzę, że kiedyś było jakoś fajniej.
Minęło 46 lat wspólnie i naprawdę było różnie, ale dalej ciągniemy ten wózek i chyba teraz – na stare lata jest najlepiej i niech trwa.
Była sukienka, były buty i garnitur ślubny, ale gdzie się to podziało – nie pamiętam.
Znalazłam takie oto wspomnienia z tamtych lat – jak to za PRL-u bywało!
Jak wyglądały wesela w PRL-u? „Bimber płynął strumieniami, wódkę pili nieliczni”
– Jak braliśmy ślub w 1981, były kartki na alkohol, a na śluby dawali przydział tylko na 30 butelek. (…) To było wyzwanie zrobić wesele z produktami na kartki. Daliśmy radę z rodzicami. Teraz to są luksusy – wspominają swoje śluby w PRL-u nasze czytelniczki oraz nasi czytelnicy.
ub to wyjątkowe wydarzenie dla każdej pary, jednak nie da się ukryć, że sposób świętowania czy samej organizacji znacznie zmienia się na przestrzeni lat. Nie ma bowiem wątpliwości, że zupełnie inaczej wyglądają wesela dziś, niż te organizowane np. w PRL-u.
Pamiętam wesela na wsi. Bimber płynął strumieniami, wódkę pili nieliczni. Wcześniej zabijano świniaka, były swojskie wyroby, drób, często baranina. Kobiety sobie pomagały, jedne piekły ciasta, drugie gotowały bigos. Później prawie całą wieś się bawiła. Przynajmniej tak było w moich rodzinnych stronach.
Braliśmy ślub w 1975 r do urzędu stanu cywilnego jechaliśmy taxi ale wracaliśmy już tramwajem. Do kościoła samochodem znajomego nasi rodzice dostali przydział z okazji naszego ślubu i niczego na nim nie brakowało chociaż było ciężko. A prezenty ślubne (niektóre) służą nam do dnia dzisiejszego.
Jak braliśmy ślub w 1981,były kartki na alkohol, a na śluby dawali przydział tylko na 30 butelek, a tu trzeba było dla Pani młodej bo rodzice musieli zapewnić wszystkim gościom od jedzenia po alkohol, pan młody robił u siebie przed weselem drużbiny dla swoich gości. Dopiero wszyscy się spotykali u pani młodej na uczcie weselnej. To było wyzwanie zrobić wesele z produktami na kartki. Daliśmy radę z rodzicami. Teraz to są luksusy.
Za to to były wesela bez fajerwerków, telefonów, bez animatorów, jedzenia wege. Ludzie bawili się do rana, dzieci bez opiekunki wracały do domu. Super czasy. Teraz wszystko na pokaz. Tak wyglądało nasze wesele. Wódka „Żytnia” z Pewexu, butelka 1litr kosztowała 1 dolar amerykański. Świniak na wsi zamówiony ,świeże mięso i wyroby zrobione. Pychotka. Tort weselny i ciasta pieczone przez kucharkę. Wszystko pyszne i swojskie, a bez dekoratorów i fajerwerków!!! I orkiestra super, wszyscy się świetnie bawili i po 35 latach nadal wspominają. Moje wesele było w czasach kartek żywnościowych. Było skromne, ale odbyło się i było wesoło jak na takie zwariowane czasy.
Zdjęcie lekko poruszone, ale chciałam Wam pokazać mojego imieninowego storczyka.
Na ucho powiem, że uwielbiam kwiaty i się nimi opiekować, ale do storczyków to ja ręki nie mam!
Niby się staram, niby książkowo, a mimo to, z czasem mi marnieją i się z nimi żegnam na zawsze, ale zobaczymy jak będzie z tym!
Oj, pospałam sobie dzisiaj, bo do południa i coraz częściej mi się to zdarza.
Kiedy na głowie nie mam poważnych spraw, kłopotów, to się wyciszam i śpię.
Wiem, że szkoda dnia, ale skoro kiedyś cierpiałam na chroniczną bezsenność, to sobie teraz to organizm odbija.
Popołudniowa, szybka kawa, a potem wzięłam się za gotowanie zupy pomidorowej ze świeżych pomidorów na resztkach rosołu.
Taka zupa jest naszą narodową specjalnością – prawda?
W międzyczasie zajrzałam na FB, a tam piękna dyskusja o PRL-u na stronie pisarza – Andrzeja Rodana, do której jako jedynej należę od 11 lat bodajże.
Okazuje się, że w tym obecnie podłym kraju moje pokolenie zatęskniło za czasami PRL-u i chociaż wszyscy zdajemy sobie sprawę, że tamte czasy nie były różowe, bo raczej szare, to i tak było nam lepiej, a do tego byliśmy młodzi!
Nie było Internetu, a więc nie siedzieliśmy w polityce, a raczej żyliśmy swoją młodością i się realizowaliśmy każdy po swojemu.
A więc za przyczyną naszego mentora dyskutujemy na rozmaite tematy, ale nie jesteśmy w stanie znieść tego, co teraz odpierdzielają rządzący i zrobili z Polski swój, prywatny folwark i bankomat!
Niektórym przyjdzie umrzeć i nie jeden nie doczeka się, bo może i ja, kiedy będą do więzienia zamykani bandyci i kiedy Trybunał w Hadze ich rozliczy za ludobójstwo na granicy!
Poczytajcie na jakie tematy rozmawiamy:
RADOSNE ŚWIĘTO “ 22 LIPCA”
ANDRZEJ RODAN, pisarz, historyk, filozof, autor 61 książek, tako rzecze: młodych informuję, starszym przypominam, że “22 Lipca” święto państwowe w PRL miało radosny charakter: występy najbardziej popularnych artystów, kiermasze książek, zabawy na wolnym powietrzu, imprezy sportowe, przedstawienia dla dzieci, grille w parkach itd. itp. PRL miała wady, to oczywiste, ale miała wielką zaletę: od 1956 roku niespotykany dotąd rozwój polskiej kultury! Opluwana przez idiotów PRL to wielkie sukcesy polskiej kinematografii, słynna na całym świecie polska szkoła filmowa, polska szkoła plakatu, rozwój polskiego teatru, muzyki, festiwale piosenki, światowy poziom polskiego jazzu, kultowe seriale itd. itp. I o tym jest moja poniższa książka. Nie pozwolę opluwać polskiej kultury z tego okresu, bo dzisiaj mamy niszczenie ludzi kultury, artystów, dziennikarzy, nauczycieli, muzyków, lekarzy itp., a elitę stanowią dzisiaj kaczyńskie, bąki, godki i suskie obojga płci oraz ponure marsze neofaszystów!
Ja sama pamiętam, że w tamtych czasach powstawały najlepsze piosenki i pieśni. Najlepsze teksty i kabarety. Najlepsza muzyka, którą słucham do dzisiaj.
Tutaj można zapoznać się z twórczością Andrzeja Rodana:
ANDRZEJ RODAN, pisarz, filozof, historyk, autor 61 książek, tako rzecze: Bracia i Siostry, w Polsce PiS i pedofilskiego Kościoła nie czuję się bezpieczny! Nie czuję się bezpieczny jako autor postów na facebooku, nie czuję się bezpieczny jako pisarz-autor “Historia głupoty w Polsce”, czy “Kryminalna historia Kościoła”, nie czuję się bezpieczny jako człowiek! Pojebana Polska PiS podnosząc marsz bąkiewiczów i godków do rangi PAŃSTWOWEGO ostatecznie zaakceptowała neofaszyzm! A Wy czujecie się bezpiecznie? Auschwitz nie spadł z nieba!
Samochody nie miały pasów bezpieczeństwa ani zagłówków !
Można było jeździć na rowerze bez kasku.
Szkoła trwała do południa, a obiad jadło się w domu.
Nikogo nie wysyłano do psychologa.
Nikt nie był hiperaktywny ani dyslektyczny.
Po prostu powtarzał rok i to była jego szansa.
Wcinaliśmy słodycze , piliśmy oranżadę z prawdziwym cukrem i nie mieliśmy problemów z nadwagą,
bo ciągle byliśmy na dworze i byliśmy aktywni.
Piliśmy całą paczką oranżadę z jednej butli i nikt z tego powodu nie umarł.
Nie mieliśmy Playstation, Nintendo 64, X-Boxa, 99 kanałów w TV, DVD i wideo, Dolby Surround, komórek, komputerów ani chatroomów w internecie…
…lecz przyjaciół !
Mogliśmy wpadać do kolegów pieszo lub na rowerze, zabrać ich na podwórko lub bawić się u nich, nie zastanawiając się, czy to wypada.
Można się było bawić do upojenia,
Nie było komórek… I nikt nie wiedział gdzie jesteśmy i co robimy!
Nieprawdopodobne!
Całkiem bez opieki!
Jak to było możliwe?
Mieliśmy poobcierane kolana i łokcie, złamane kości, ale nigdy nie podawano nikogo z tego powodu do sądu!
Nikt nie był winien, tylko my sami.
Nie baliśmy się deszczu, śniegu ani mrozu.
Nikt nie miał alergii na kurz, trawę ani na krowie mleko.
Mieliśmy wolność i wolny czas, klęski, sukcesy i zadania.
I uczyliśmy się dawać sobie radę!
Pytanie za 100 punktów brzmi:
Jak udało się nam przeżyć?
A przede wszystkim:
Jak mogliśmy rozwijać naszą osobowość?
Też jesteś z tej generacji?
Przypomnij sobie, jak było.
Pewnie, można powiedzieć,
że żyliśmy w nudzie,
ale…przecież byliśmy szczęśliwi !!!
Czyż nie?!
Tak, tak było i ja z powyższym opisem znalezionym w sieci zupełnie się identyfikuję!
Pamiętam, kiedy ojciec dostał przeniesienie służbowe do miasta, w którym mieszkam do dzisiaj.
Szłam do nowej szkoły i matka do niej zaprowadziła mnie tylko raz!
Potem na tych małych nóżkach, jako siedmiolatka pokonywałam odległość codziennie -dwóch kilometrów z kluczem na szyi i nie było żadnych sentymentów!
Tak wklejam te wspomnienia, bo często piszę o naszym pokoleniu, które dorastało w PRL-u i my musieliśmy sobie często radzić sami, bo rodzice przeważnie pracowali!
Bawiliśmy się na podwórkach i naprawdę było nas dużo, a teraz czytam statystyki w mojej gminie, że mimo sztandarowego programu 500+, rodzi się coraz mniej dzieci!
Ciekawe dlaczego polskie rodziny nie chcą się rozmnażać, bo może na te statystyki ma wpływ pandemia, któż to wie!
„Statystyczne podsumowania z 2020 roku, zaczynamy od podkreślenia, że po raz pierwszy w historii gminy, aż tak radykalnie spadła ilość urodzeń dzieci. Cyfry mówią wyraźnie, że burzy się jedno z głównych założeń programu 500 plus, bo w 2019 roku urodziło się ich 309 (dwoje mniej niż w 2018 roku), natomiast w minionym, na świat przyszło tylko 275! W poprzednich latach najczęściej wybieraliśmy dla nich imiona Antoni i Zuzanna, tym razem, rodzice najchętniej sięgali po Aleksandrę i Jana”
Dziś otrzymaliśmy z Mężem zdjęcia z gór i wklejam je, bo mimo zakazu w góry ludzie jeżdżą, bo ileż można siedzieć w domu z powodu koronawirusa.
Trzeba przyznać, że zima jest bajkowa, kiedy śnieg się iskrzy w słońcu!
Starzeję się chyba, bo coraz częściej przypominam sobie moje dzieciństwo.
Stoję na balkonie, za którym jest dość duży plac i widzę się we wspomnieniach jak uczyłam się na tym placu jeździć na rowerze.
Miałam taki czerwony rower, który pamiętam do dziś i w związku z tym stłuczone kolana, ale byłam uparta!
Z drugiej strony bloku położony jest 60 lat temu bruk, po którym jeździłam zimą na łyżwach przykręcanych do butów kluczykiem, które co chwila odpadały!
Latem obowiązkowo na podwórku graliśmy w przeróżne gry z dziećmi z bloku, a więc zabawa w chowanego, pięć cegiełek, skakanie przez gumę i gonitwa po parku w zabawie – podchody!
Do dziś za blokiem jest taki betonowy plac, położony też jakieś 50 lat temu, na którym dzieci grały w siatkówkę, czy też w dwa ognie!
Teraz nikt tam nie gra i smutno się patrzy na to miejsce, a także za balkonem na placu nie ma dzieci, który by grały w piłkę, czy też w kometkę – jest pusto!
Jeśli pojawią się dzieci, to przeważnie z telefonami i nawet psy wyprowadzają gapiąc się w ekran smartfona!
My oblegaliśmy boiska sportowe przy szkole podstawowej i byliśmy w ciągłym ruchu!
Wisieliśmy na trzepaku do wieczornych godzin, aż rodzice zaczęli nas zwoływać do domu!
Czasami we mnie odzywa się taka fala wspomnień, bo teraz dzieciństwo naszych Wnuków jest zupełnie inne, a zwłaszcza w czasie koronowirusa, który zmusza dzieci do wszelkich obostrzeń w szkołach i skazuje je na częsty kontakt z Internetem.
To sprawia, że dzieci się od siebie oddalają i skazane są na nakazy i zakazy, co z pewnością niszczy w nich poczucie przynależności do grupy z innymi dziećmi!
Wszystko się na tym świecie zmienia bardzo szybko i nas nie uczono wówczas o katastrofie klimatycznej.
W serialu, który dziś skończyłam „Wielkie kłamstewka” pokazano, że dzieci boją się tej katastrofy i popadają w depresję, bo dziecięca wyobraźnia działa!
Współczesne dzieci są osamotnione i często bardzo smutne z powodu izolacji właśnie z powodu pandemii.
Na szczęście rodzice moich Wnuków zapisują je np. do Harcerstwa i działają wspólnie, co sprawia, że mają kontakt z rówieśnikami!
Kilka dni temu na piechotę Harcerze pokonali odcinek – idąc do lasu, by zdobyć kolejne sprawności!
Cd. niżej!
Tymczasem na Facebooku przeczytałam jak to było kiedyś i naprawdę tak było:
„Dorastałem w Polsce
Szliśmy do szkoły i z powrotem z przyjaciółmi.
Nasza kolacja była o 7.
Jedzenie w restauracji NIGDY się nie wydarzyło. Tego po prostu nie było 🙄
Zdejmowałem szkolne ubrania, jak tylko wróciłem do domu i zakładałem ubrania „po domu”. Musieliśmy odrobić lekcje, zanim pozwolili nam wyjść na zewnątrz. Zjadaliśmy obiad przy stole
Nasz telefon tarczowy usiadł na naszym ′′ stoliku telefonicznym ′′ na przedpokoju i miał przymocowany sznurek, więc nie było takich rzeczy jak rozmowy prywatne, telefony komórkowe nie istniały!
Telewizja miała tylko kilka kanałów. Właściwie to 2! Musieliśmy zapytać przed zmianą kanału.
Graliśmy w policjantów i złodziei, w chowanego, pomijając piłkę nożną na ulicach
Pobyt w domu był karą i jedyne, co wiedzieliśmy o ′′ znudzeniu ′′ to — ′′ Lepiej znajdź coś do roboty, zanim znajdę to dla Ciebie!”
Zjedliśmy to, co mama zrobiła na obiad albo nic nie jedliśmy..
Wszyscy byli mile widziani i nikt nie wyszedł z naszego domu głodny.
Nie było wody butelkowej, piliśmy z kranu lub węża ogrodowego na zewnątrz (i wszyscy zdrowi).😊
Naszym ulubionym poczęstunkiem była kromka białego chleba z masłem i cukrem (dla znajomych było jeszcze pyszniej) 🍞
Oglądaliśmy kreskówki w sobotnie poranki, jeździliśmy godzinami na rowerach, pływaliśmy w rzece.
Nie baliśmy się niczego. Graliśmy do zmroku… zachód słońca był naszym czasem powrotu do domu (a nasi rodzice zawsze wiedzieli, gdzie jesteśmy).
Gdy ktoś się kłócił, oto co było , to i tak znowu byliśmy przyjaciółmi tydzień później, jeśli nie szybciej.
Szanowaliśmy starszych, ponieważ wszystkie ciotki, wujki, dziadkowie, babcie i najlepsi przyjaciele naszych rodziców byli przedłużaczami naszych rodziców, a Ty nie chciałeś, żeby powiedzieli Twoim rodzicom, jeśli źle się zachowywałeś!
To były stare dobre czasy. Tak wiele dzieci dzisiaj nigdy nie dowie się, jak to jest być prawdziwym dzieckiem.
Kochałem moje dzieciństwo
Dobre czasy”.
Robię póki co – detoks od polityki, ale nie wiem jak długo wytrzymam!
Kto pił tak kawę, to oznacza, że już jest starszym człowiekiem, by nie napisać, że starym!
Ja kawę zaczęłam pić, kiedy podjęłam swoją, pierwszą pracę, a wcześniej mi kompletnie nie smakowała.
Potem się odmieniło i do dziś codziennie wypijam swoją poranną kawę, która budzi mnie!
W prezencie ślubnym 44 lata temu – dostaliśmy młynek elektryczny do mielenia kawy, a więc nie mieliłam kawy w ręcznym, drewnianym młynku, choć tak mielona kawa smakowała lepiej, bo była świeżo mielona!
W pracy byłyśmy we trzy w biurze, i która przyszła szybciej, to ta parzyła kawę i tak było przez wiele lat!
Od zawsze piłam kawę parzoną po turecku i nigdy nie kupię ekspresu do zaparzania kawy, bo raczej taka mi mniej smakuje.
Teraz piję kawę z mlekiem bez cukru w kubku i tylko jedną, bez zalewania fusów – jak to było w trudnych czasach!
Na Facebooku znalazłam super komentarz od osoby, która pamięta tamte czasy, kiedy w stanie wojennym staliśmy w kolejkach po kawę, która była na kartki:
„To były czasy piękne. Nawet gdy kawa i cukier były na kartki na bridge przychodzili znajomi i przyjaciele przynosząc w serwetce porcje do zalania wrzątkiem no i do rana dolewka czyli tzw.lura.No i oczywiście papierosik bo karty lubią dymek. Dziś trudno zebrać 1 stolik bridgowy a w Sylwestra zwykle 5 stolików grało czyli 20 osób. Cudownie było.”
Wspomnienie dawnych czasów. Najlepszy możliwy sposób podania kawy, zdjęcie wywołuje ogromny sentyment.
Kawa dawniej wyglądała i smakowała zupełnie inaczej. Nie było wymyślnych sposobów przyrządzania i podawania, a większość z nas musiała zadowolić się zwykłą sypaną nierozpuszczalną czarną kawą z fusami. Pamiętacie jak ją podawano w waszym domu? Poniższy sposób wywołuje wielką nostalgię.
Kawa może obecnie przytłoczyć ilością możliwości. Wiele gatunków, dodatków, sposobów parzenia oraz podawania sprawia, że czasem ciężko podjąć decyzję czego chcemy sie napić. Dawniej najbardziej popularnym sposobem picia kawy była tak zwana „fusianka” czyli zwykłe zmielone ziarna kawy zalane gorącą wodą. Taki napar serwowany był w specyficzny sposób, który dzisiaj wywołuje w nas nostalgię i chęć powrotu do dawnych lat.
Kawa w stylowych szklaneczkach – pamiętacie jak pito ją lata temu?
Czasy PRL-u były wyjątkowe. Ludzie wspominają je z rozrzewnieniem, w końcu praktycznie nic nie wygląda już tak jak dawniej. Jedną z zapomnianych przez większość osób rzeczy były specjalne szklaneczki do picia kawy. Tworzone były z bardzo cienkiego szkła bez uchwytu, więc wymagały użycia specjalnego koszyczka. Sam koszyczek był metalowy i posiadał „ucho” , za które wygodnie można było trzymać. Nieodłącznym elementem zestawu była tacka, na której można było wygodnie ułożyć wiele szklaneczek bez ryzyka wylania zawartości czy zbicia delikatnego szkła.
Internauci nie omieszkali podzielić się swoimi doświadczeniami i historiami związanymi z taką kawą. Wielu z nich wspomina, że powyższy zestaw dalej trzymają w szafie i wyciągaja jedynie na najwazniejsze okazje.
Na każdych imieninach zawsze był ten moment w którym padało pytanie: komu kawkę, komu herbatkę? – pisze jedna z użytkowniczek portalu Facebooka.
Jeszcze w ten sposób się podaje kawę w barach przy drodze. Wspomnienie dawnych czasów – twierdzi inna komentująca.
A czy wy dalej korzystacie z takiego zestawu, bądź spotkaliście się z nim gdzieś indziej? Dajcie znać w komentarzach.
Mąż z kolegą kupili na spółkę działkę ogrodową w naszym mieście tzw. „RODos”, czyli Rodzinne ogrody działkowe ogrodzone siatką, na których nie ma upraw, a stanowią one tylko działki rekreacyjne i wypoczynkowe.
Kiedy jest ładna pogoda, to znajomi zbierają się na niej by świętować czyjeś imieniny, lub urodziny przy piwku i grillu!
Żona kolegi dziś udekorowała to miejsce tak, że w zużytej oponie posadziła roślinki tzw. skalniaki i przystroiła wg, własnego pomysłu – zdjęcia poniżej:
Takie miejsce w czasie pandemii jest bardzo przydatne, bo można się wyrwać na świeże powietrze i pobyć wśród przyrody ze znajomymi!
Skoro można już zdjąć maseczki, tak jak to zrobili politycy, to i nam zwykłym obywatelom widocznie też można!
Teraz chyba na działkach więcej uprawiają ludzie starsi, bo młodzi raczej stawiają na wygodę, aby na swoim kawałku ziemi po prostu mogli odpoczywać, choć mogę się mylić!
Podobno w czasie pandemii nastąpił zwrot i ludzie zaczynają na nowo kupować swój kawałek połogi na działkach ogrodowych, bo wszyscy zaczynają szukać odskoczni!
Ja w swoim życiu wiele lat pracowałam na dwóch działkach i naprawdę, to było wyrzeczenie, gdyż między domem, a pracą trzeba było wygospodarować czas na utrzymanie działki, a potem trzeba było robić przetwory z darów ziemi!
Znalazłam świetny artykuł o dawnych ogrodach działkowych opisanych w książce Wojciecha Przylipiaka w książce „Czas wolny w PRL” i czytamy:
„Wspomniał pan również o ogródkach działkowych. Można powiedzieć, że był to hit PRL, który na dodatek dziś wraca do łask. Ceny działek są zawrotne, zwłaszcza w wielkich miastach. Na czym polegał ich fenomen?
Ogródki działkowe pełniły bardzo ważną rolę w życiu Polaków. I choć nie były wynalazkiem PRL-u, bo pierwsze powstały jeszcze w XIX wieku, to rzeczywiście wtedy przeżyły rozkwit. W okresie powojennym stanowiły ważne zaplecze żywieniowe. Nie tylko uprawiano na nich owoce i warzywa, ale hodowano też zwierzęta, takie jak króliki czy gołębie. Słynne było hasło ministra handlu i aprowizacji Alfreda Jaroszewicza z 1946 roku: „Czym dawniej było mięso, dziś są warzywa”. Z czasem doszedł aspekt wypoczynkowy. Na działkach zakwitło życie towarzyskie. W latach 80. aż 2,5 miliona obywateli odpoczywało tutaj po pracy. O działkę starało się wtedy 700 tys. osób – czterokrotnie więcej niż o fiata 126 p. Polacy byli tak zdesperowani, że gdy nie przyznano im działki, tworzyli dzikie ogrody.
Działki były nie tylko wytchnieniem od ciasnych, ciemnych i zawilgoconych mieszkań, ale też miejscem, gdzie można było poczuć wolność. Z jednej strony działkowicza obowiązywał regulamin, ale z drugiej mógł wcielić się w rolę architekta i budowniczego, dając upust swojej kreatywności. W efekcie powstawały domki składaki z przeróżnych niepasujących do siebie elementów: każde okno było inne, a funkcję drzwi wejściowych pełniły np. drzwi toaletowe z mieszkania w bloku.
– W książce napisał pan, że po budulcu altanek łatwo było poznać, gdzie pracuje właściciel działki albo gdzie ma znajomości.
Dokładnie! Na przykład na działce mojej babci Zosi altanka powstawała z drzwi, które wujek wynosił z pracy. Domki działkowe często były składane z elementów „załatwionych” z zakładów pracy albo pobliskich budów. Były to kawałki blachy, drewno albo cegłówki z rozbiórki, drzwi od windy czy nawet kioski Ruchu.
Dziś ogródki działkowe przeżywają drugą młodość – choć już w trochę innej formie. W zeszłym roku odwiedziłem działki przy alei Waszyngtona w Warszawie. To m.in. tutaj rozgrywa się akcja książki Adama Bahdaja i serialu Stanisława Jędryki „Stawiam na Tolka Banana”. Przy bramie zamiast składaków, syrenek czy małych fiatów, stały luksusowe samochody. Kiedyś ludzie głównie uprawiali tam owoce i warzywa, dziś po prostu odpoczywają w otoczeniu kwiatów. Obowiązkowy jest grill i trampolina. Mimo tych zmian działki nadal stanowią świetną odskocznię od życia w blokowiskach”.
Upiekłam dziś w rękawie kawałek schabu, by było na kanapki, bo wychodzenie do sklepów jest dość ryzykowne.
Wyszedł smaczny i soczysty, a robiłam tak:
wczoraj do miski wlałam 3/4 łyżki oleju i do tego dodałam przyprawy jakie miałam w domu, a więc słodką paprykę, majeranek i dużo czosnku,
do tego dodałam jarzynkę, odrobinę soli i pieprzu,
wszystko wymieszałam dokładnie i wtarłam w schab, który potraktowałam widelcem, aby przyprawy przeniknęły do środka,
tak natarty kawałek mięsa wstawiłam pod przykryciem na noc do lodówki,
dzisiaj włożyłam mięso do rękawa i upiekłam w piekarniku nastawionym na 180 stopni na godzinę i 20 minut!
Tak upieczone mięso zostawiłam do wystygnięcia w piekarniku, a kiedy wystygło to posmakowałam mniam, mniam – polecam!
A teraz inny temat!
Wczoraj zostawiłam komentarz pod zdjęciem blogera o nazwie „365 dni w obiektach LG / Samsunga”.
Napisałam pod zdjęciem dawne powiedzenie brzmiące – rzuć wapno na druty i Łukasz nie wiedział o co chodzi, gdyż jest młodym człowiekiem i nie może wiedzieć jakim slangiem posługiwała się młodzież za czasów PRL-u.
My ludzie już dojrzali pamiętamy tamte czasy, gdyż też kiedyś byliśmy młodzieżą.
Spotykaliśmy się na boiskach, w klasach i z pewnością więcej się słownie wypowiadaliśmy bezpośrednio, kiedy teraz młodzież rozmawia przede wszystkim w Internecie.
Nie znam slangu obecnej młodzieży, tak jak młodzież nie zna naszego z tamtych lat, a więc warto powspominać:
„Rzuć wapno na druty, czyli odzywki sprzed lat.
„Są ludzie i parapety” – mawiała młodzież kilkadziesiąt lat temu. Choć przez tego typu wyrażenia niejednemu „skoczył gul”, przypomnijmy tamten sztubacki slang. Językowi puryści niech nie „peniają” – przekleństw nie będzie.
Fri, lol, nieogar, nołlajf… Ze zrozumieniem tego, co mówią dziś młodzi ludzie, „wapniacy”, czytaj – wcześniej urodzeni, miewają trudności. Zanim jednak wapniacy stali się wapniakami, również byli małolatami i – ku przerażeniu entuzjastów „czystej” polszczyzny – mieli własną gwarę, jedyny w swoim rodzaju kod językowy, którym się posługiwali i który z gruntu obcy był „jareckim”. Tak już w latach 70. zeszłego stulecia nazywano rodziców.
– Oczywiście, mówiło się też „starzy”, „stary”, „starszy”, rzadziej „tato”, „ojciec” – wspomina rzeszowianin Paweł Pasterz, popularyzator nauki i techniki. – Inne słówko to właśnie „wapniak”. No i słynne było powiedzonko: „Rzuć wapno nadruty”. Znaczyło: „Poproś rodzica do telefonu”.
Rzeź uczniowskich niewiniątek
Do słów, które współcześnie są na młodzieżowym topie, zalicza się „sztos” (wariantywnie: „sztosik”, „sztosowo”, „sztosiwo”), co oznacza coś dobrego, fajnego. W latach 70. i 80., kiedy sztubak chciał wyrazić zadowolenie albo pochwałę, mówił „extra”, „w pytę”, „git”. Bywało również „fajowo” czy „fajowsko”, a w końcu szaloną popularność osiągnęło „spoko”.
Tego typu słowa rzadko odnosiły się do instytucji szkoły („budy”), bo tej się przeważnie nie lubiło. Na różne sposoby dawano temu wyraz w języku. Momentami wręcz wiało grozą, bo oto plan lekcji okazywał się być, dajmy na to, „planem tortur”, a „pytanina” przez całą lekcję – „rzezią niewiniątek”.
– Ze szkolnych wyrażeń przypominam sobie „goga”, zapewne skrót od pedagoga. O gogach pisał w swoich powieściach Edmund Niziurski. Na dyrektora szkoły mówiło się „dyro”, „dyrek”. Ocena niedostateczna była „pałą”, „lufą”, a na przeciwnym biegunie szkolnych stopni znajdowała się „piona”.
– nadmienia Paweł Pasterz.
Melony i bańki
Ktoś, kto trzymał rękę na pulsie w kwestii najnowszych trendów w szczeniackim języku, zyskiwał w oczach nie tylko szkolnych kumpli i mógł tym słownictwem „zaszpanować” jak – nie przymierzając – kolorowym plakatem Bruce’a Lee. Szpanerami mogli stać się ici, którzy mieli „szmal” vel „szmalec” ew. „forsę”, „kasę”.
W przypadku smarkaterii żadne znaczące kwoty pieniędzy zwykle jednak nie wchodziły wrachubę, jeśli już to np. „kafel”, „tysiak” „patyk” bądź „koło” – jak z reguły mówiono na tysiąc złotych.
– Mnie utkwiły w pamięci takie określenia, jak „tauzen” i „kopernik” – dorzuca Pasterz. – A złotówki funkcjonowały jako „zety”, „złocisze”.
Kto dysponował aż milionem zetów, ten miał „melona”. Po przełomie w1989 roku melona wyparła „bańka”. Modna była, z tym że też tylko do czasu. W połowie lat 90. przeprowadzono denominację, wskutek czego bańka przestała być milionem, a miała odtąd wartość 100 zł. To miało nanią niekorzystny wpływ. Zdenominowana bańka straciła w oczach użytkowników slangowej polszczyzny, chociaż całkiem z obiegu dziś jeszcze nie wypadła.
Mieć do kogoś romans
W pewnym wieku chłopcy zaczynają się interesować dziewczynami – i vice versa. Dzisiejsza „loszka” wczoraj była „laską”, „lasencją”, „dżagą”, „siksą”, „szprychą”. Tych słów używały też dziewczyny, a o chłopakach mówiły np. „men”. Jeśli ktoś „miał do kogoś romans”, to wcale nie znaczyło, że się w tym kimś „zabujał”, tylko ma sprawę do omówienia.
– Kiedyś biust – nie wiedzieć czemu – to były „uszy”. „Panienki” o niepokaźnych uszach dzierżyły miano „desek”. Jak chodzi o takie oldschoolowe sformułowania, kojarzę jeszcze np. „piękną Mary z domu starców”. To o dziewczynie, której Pan Bóg poskąpił wdzięku i urody
– wspomina z uśmiechem Tomek, przedstawiciel handlowy z Rzeszowa, rocznik 1974.
Bywało, że o względy jednej panienki rywalizowało dwóch gości. I bywało, że konflikt starano się rozwiązać przy użyciu pięści. Nazywało się to „wyjściem na solo”.
– Czasami padało hasło: „Chodź na śnieg”. A niektórzy dodawali: „Śniegu nie ma, przegrałeś” – uśmiecha się Paweł Pasterz.
Wolty i fazy
Zdarzało się, że uczestnicy „solówy” mieli pecha, bo namierzyli ich stróże prawa. Tych nazywano – jasna sprawa – gliniarzami, a oprócz tego m.in. „pałami”, „mendami”, „smerfami”. Charakterystyczny niebieski pojazd nosił nazwę „kabaryny”, „suki”. A gdy ktoś uznał, że jego kolega ma niskie IQ, plecie androny lub nieracjonalnie się zachowuje, pytano: „Głupi czy z milicji?”
Nie da się ukryć, że młody człowiek od czasu do czasu chodził na„imprezy” (o „melanżu” nikt wówczas nie słyszał ani nie mówił). Jeśli tam napił się jakiegoś wyskokowego trunku, to potem był „na fazie”. Uczniowie szkół elektryczno-mechanicznych mawiali nawet, że zadziałał „przesuwnik fazowy”. Do ucznia szkoły o takim profilu jak ulał pasował też wyraz „wolty”. W tym wypadku wcale jednak nie chodziło o jednostki potencjału elektrycznego, lecz o alkoholowe procenty.
Bartosz Sadowski / Polska Press„Metale” nosili długie „pióra”.
Reprezentanci młodego pokolenia lubili też posłuchać rocka. Na przełomie lat 80. i 90. niemałą rzeszę wielbicieli miały najcięższe gatunki muzyczne, takie jak thrash i death metal. Amator takich wyrafinowanych dźwięków, czyli „metal”, szerokim łukiem omijał zakłady fryzjerskie, nosząc długaśne „pióra”, poza tym chodził w „katanie” (skórzanej względnie dżinsowej kurtce), na ręce nosił „pieszczochę” (opaskę nabijaną ćwiekami) i gardził fanami wkraczającego właśnie na arenę dziejów disco-polo (wtedy to była „muzyka chodnikowa”), których to fanów metale, inie tylko oni, wyzywali od „discomułów”.
Cep cepa cepem poganiał
Deathmetalowych kapel w telewizji na ogół nie pokazywano. W schyłkowej dekadzie PRL-u najpopularniejszym (nie mylić z najlepszym) programem był brazylijski tasiemiec „Niewolnica Isaura”. Imię niejakiej Rosy (czyt. „Roza”) – jednej z bohaterek serialu, przy czym akuratnie nie pierwszoplanowej – przeniknęło do języka. Co znaczyła „roza”? Za Bogusławem Lindą można by powiedzieć, że to „zła kobieta była”. Okazała się jednak tylko językową efemerydą i dziś już tego określenia nie pamiętają nawet ci, którzy go używali.
Pojawiały się też zwroty quasi-polityczne. Już przedszkolaki rymowały: „Chcesz cukierka? Idź do Gierka. Gierek ma, to ci da” (niektórzy dopowiadali: „… kopa w tyłek i pa pa”). Z kolei w latach 80. prawie każdy, kto miał odstające uszy, na podwórku był… rzecznikiem rządu, to znaczy „Urbanem”.
– Pamiętam, że rosyjski skrótowiec CCCP (w polskim tłumaczeniu ZSRR – przyp. red.) odczytywaliśmy jako „Cep Cepa Cepem Poganiał”, ewentualnie „Córka Cesarza Całuje Piekarza” – uśmiecha się Tomek.
Były i są w młodzieżowym slangu zapożyczenia z gwary więziennej – grypsery (np. „kopsnij szluga”).
– W tym wypadku daje osobie znać atrakcyjność tego, co zakazane. Zakazane nawet nie w sensie „nie wolno ci”, tylko napiętnowane, groźne, owiane legendą – wyjaśnia dr hab. Katarzyna Czarnecka z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, współautorka „Słownika gwary uczniowskiej”.
To część naszych wspomnień
Nastolatki od niepamiętnych czasów starają się nadać własny językowy kształt temu, z czym się stykają.
– Służy to wzmocnieniu więzi w obrębie pewnej społeczności, odróżnieniu się od tego, co na zewnątrz, radzeniu sobie z napięciami, emocjami, wyrażeniu tego, co myślimy dobrze, ale częściej – co myślimy niedobrze o dorosłych, szkole i innych instytucjach – tłumaczy Katarzyna Czarnecka. – Widoczny jest również zamiar zabawy słowem. Te cechy miała ta odmiana języka w przeszłości, takie tendencje widać i dzisiaj.
Niezmienne jest i to, że młodzieżowy socjolekt nie wszystkim się podoba.
– Sztuka nie polega na tym, aby młodym ludziom tego języka zakazywać ani ich za to karcić, tylko nauczyć dobierania sposobu mówienia do sytuacji, tak by dysponowali kilkoma repertuarami: jednym dla kolegi, drugim dla babci, trzecim dla nauczyciela – podkreśla Katarzyna Czarnecka. – Jeżeli to zaniedbamy na poziomie szkoły, a trochę też domu, to mamy problem. Wtedy język z natury rzeczy będzie uboższy, nieprecyzyjny, czasem śmieszny, a czasem skandalicznie niestosowny.
Gros sztubackich wyrażeń sprzed kilkudziesięciu lat dzisiaj już nie żyje. Dużo jednak przetrwało próbę czasu; niektóre przeszły do języka potocznego, a nawet oficjalnej polszczyzny. Można się zżymać na takie czy inne odzywki, ale nie zmienia to faktu, że dla współczesnych 40- i 50-latków stanowią one dziś też cząstkę wspomnień o czasach ich młodości. Czasach niby nie tak odległych, mimo wszystko trochę innych niż te obecne.
SŁOWNIK BYŁEJ MŁODZIEŻY
Wybrane terminy i powiedzonka sprzed kilkunastu, kilkudziesięciu lat
Pamiętam czasy w głębokiej komunie, kiedy posiadać w domu książkę kucharską i encyklopedię powszechną czuliśmy się dumni.
Nie było wszak Internetu i takie pozycje na półce sprawiały, że nie byliśmy pozbawieni wiedzy.
Dziś spojrzałam na moją półkę z książkami i mój wzrok padł właśnie na książkę kucharską, do której nie zaglądałam odkąd obyłam się z Internetem, w którym jest dosłownie wszystko.
Książka nosi tytuł „Kuchnia polska” i została wydana w 1970 roku przez Wydawnictwo Ekonomiczne w Warszawie.
Teraz mamy taki komfort, że jeśli szukamy przepisu jakiegoś, to klikamy w sieci, a jakże często zapominamy, że nasze babcie i mamy korzystały tylko z książek kucharskich, oraz przepisów drukowanych w gazetach.
Pamiętam, że moja Teściowa zabrała moją Córkę do rodziny mieszkającej w ZSRR i tam zakupiła za moje wymienione pieniądze „Encyklopedię”, a ja cieszyłam się jak głupia.
Rozkładałam moją Encyklopedię i razem z nią rozwiązywałam krzyżówki, a dzieci także z niej korzystały!
Kiedy wyszłam za mąż, to nie umiałam za bardzo gotować i ratowała mnie właśnie opasła, moja książka kucharska, z której uczyłam się rzemiosła.
Dziś do książki zajrzałam – już za chwilę 50-letniej i znalazłam w niej bardzo wiele przepisów pisanych na luźnych karteczkach, a także przepisy wycinane z gazet.
Nie tylko moje, bo i zbierane od znajomych np. w pracy!
Zrobiło się więc „wspomnieniowo” i sentymentalnie, gdyż wróciły wspomnienia z mojej młodości, kiedy to stawałam się gospodynią domową także.
Wyszukałam w sieci od kiedy w Polsce powstał Internet, a więc:
„Początek internetu w Polsce przyjmuje się na rok 1991, kiedy wysłano pierwszego maila z Uniwersytetu Warszawskiego do Kopenhagi. Po uruchomieniu przez Telekomunikację Polską numeru telefonicznego umożliwiającego połączenie z internetem, trafił on do gospodarstw domowych w naszym kraju”.
Jak żyliśmy więc bez Internetu?
Kupowaliśmy prasę, z której czerpaliśmy wiadomości i naprawdę wówczas Polacy dużo czytali, by być bliżej ciekawych wiadomości.
Ja kupowałam „Przekrój”, „Ekran”, „Film”, „Radar” i „Przyjaciółkę”.
Lubiłam usiąść w kuchni z herbatą i czytałam, czytałam, a także nawet raz napisałam do kącika porad w „Przyjaciółce”, gdzie opisałam swój jakiś życiowy kłopot i otrzymałam listowną odpowiedź.
Wracając jednak do mojej książki kucharskiej, to ją dokładnie obejrzałam i dostrzegłam kartki lekko już oberwane, bo swoje przeszła, ale kiedy ją powąchałam, to wciąż pachnie farbą drukarską, a Internet nie pachnie.
Książka kucharska podzielona jest na działy, bo są przepisy z mięsa, mąki, warzyw, zupy, drugie dania itp.
Chyba wrócę do tej książki i będę z nią gotowała, jeśli czegoś nie będę wiedziała.
Wpis ten dedykuję ludziom starszym i także młodym.
Starszym by sobie przypomnieli jak żyliśmy w Polsce za czasów PRL-u, a młodszym chcę pokazać jakie to były czasy Waszych Rodziców!
Pamiętam rok 1963, kiedy to z Rodzicami przyjechałam do mojego, małego miasta.
Pamiętam, że Ojciec otrzymał mieszkanie bardzo ładne, bo z dużym przedpokojem i dużą kuchnią, a także z dwoma sporymi pokojami oraz dużą łazienką.
Niestety, ale to były czasy, kiedy w każdym pokoju stał piec, w którym paliło się węglem, a aby nagrzać wodę do kąpieli trzeba było napalić także w kotle stojącym w łazience.
Aby Mama mogła ugotować obiad, to także rozpalała piecyk na fajerki i dopiero można było coś ciepłego ugotować.
Mieszkaliśmy blisko jednostki wojskowej i my dzieci z podwórka byliśmy wpuszczani do tej jednostki po fanty.
Dostawaliśmy od kucharzy kawę z cukrem w kostkach i wojskowe suchary – ale to była pycha!
Taka była rzeczywistość i z pewnością wielu z Was, to pamięta i sporo zdjęć poniżej!
Trzeba tu oddać hołd naszym Rodzicom, że dawali radę i przeprowadzili swoje dzieci ku lepszemu i wygodniejszemu życiu.
Ojciec ponownie dostał mieszkanie już w nowych blokach.
Na tamte czasy to były nowoczesne mieszkania i jak się wszyscy cieszyliśmy, że wszędzie były już kaloryfery, a także kuchenka do gotowania na gaz.
O ile dobrze pamiętam, to za czasów PRL, każdy dorosły musiał pracować, bo inaczej służby sprawdzały zatrudnienie, a niepracującego nazywano „niebieskim ptakiem.
Na rynku nie było za dużo do wyboru i wszystkie rodziny miały prawie tak samo urządzone mieszkania w bardzo podobne sprzęty i akcesoria.
Płace były także jednakowe, bo wg. wykonywanej profesji wszyscy pracujący mieli te same pieniądze.
Wszystkie księgowe miały taką samą stawkę i także np. sprzątaczki i było sprawiedliwie!
Pytanie mam do ludzi nobliwych – jakie są Wasze wspomnienia z tamtych lat?
A teraz coś o dzieciakach z tamtych czasów:
Tekst z netu:
„Jak my to przeżyliśmy?
O urodzonych przed Rokiem Pańskim 1980
Jeśli jako dzieci albo młodzi ludzie żyliście w latach 50-, 60-, 70-tych XX wieku, nie możecie dzis uwierzyć, że w ogóle ten czas mogliście przeżyć!
Dlaczego? A dlatego, że:
-jako dzieci siedzieliśmy w samochodach bez pasów bezpieczeństwa i poduszek powietrznych
-nasze łóżeczka pomalowane były farbami o krzykliwych kolorach, pelnymi kadmu i ołowiu (o rozpuszczalnikach nie wspomnę…)
-buteleczki z lekarstwami i innymi (nie)bezpiecznymi chemikaliami z “Wyborową” na czele dały się bez trudu otworzyć, a ciekawość to przecież cecha dzieci i młodzieży, prawda?
-drzwi i szafki w kuchni i łazience były stałym niebezpieczeństwem dla każdego z nas, zwłaszcza że nikt nie słyszał o zamkach antydziecięcych…
-do jazdy na rowerze nikt w życiu nie wkładał kasku ochronnego (podobnie na nartach albo wrotkach)
-wodę piło się z kranu, a nie hermetycznych butelek i temu podobnych…
-pierwsze samochody budowało się z pudeł albo skrzynek po kartoflach, i podczas jazdy z górki stwierdzało się, że się zapomniało o hamulcach…
-rano wychodziliśmy z domu, by pojść się pobawić, a musieliśmy wrócić wtedy, kiedy zapalały się pierwsze latarnie
-nikt nie wiedział, gdzie nas nosi, bo nikt nie miał przy sobie komórki, a sprawne budki telefoniczne można było policzyc na palcach jednej ręki (zresztą i tak nikt nie nosił grosza przy sobie…)
-człowiek się kaleczył, łamał kości, wybijał zęby i nikt nikogo z tego powodu
nie skarżył do sądu; sami byliśmy sobie winni…
-jedliśmy keksy, czekoladę (też czekoladopodobną), chleb grubo posmarowany masłem, kiełbasę, kartofle, skwarki i Bóg wie jeszcze co – i co? – i nikt nie był przesadnie gruby…
-piliśmy w grupie z jednej butelki i nikt od tego nie umarł…
n-ie mieliśmy: playstation, nintendo, x-box, gier video, 60 programow w telewizji, kaset video, dvd, surround sound, własnego telewizora, komputera, internetu, a mieliśmy świetnych kolegów i koleżanki!
-po prostu wychodziliśmy z domu i spotykaliśmy ich na ulicy, bez telefonowania i umawiania się, bez wiedzy rodzicow (oni nie musieli nas przywozić i odwozić) – jak to było możliwe?
-wymyślaliśmy zabawy z kijem i kamieniem, jedliśmy ziemię, dżdżownice i temu podobne – i co?- przepowiednie też się nie sprawdziły. Robaki nie żyły w naszych żołądkach, a kijami nie wyłupiliśmy rówieśnikom zbyt wielu oczu…
-niektórzy z nas nie byli tak sprytni i przepadali na egzaminach albo
powtarzali klasę i nikt nie zwoływał z tego powodu kryzysowych nauczycielskich narad
-jeździło się autostopem i nikomu nie przyszło do głowy, że coś takiego może się bardzo marnie skończyć…
Dla każdej kobiety urodzenie dziecka powinno być wielkim wydarzeniem, a więc także wielkim szczęściem.
Wczoraj dokumentalny program „Czarno na białym” pokazał jakże w wielu przypadkach jest to szok dla kobiety, który będzie kobieta pamiętała do końca życia.
Rodziłam swoje Córki pod koniec lat 70 – tych, a więc w głębokim PRL-u.
Naprawdę nie wspominam tego mile i gdy po porodzie wracałam do domu z dzieckiem byłam tylko na szczęście w lekkiej depresji!
Pierwszą Córkę rodziłam dość długo i byłam pozostawiona sama sobie w boleściach, a położna tylko powiedziała, że te pierwiastki, to są histeryczki!
Kiedy w końcu urodziłam dziecko zostało automatycznie mi zabrane i nie było tego, abym je przywitała na tym świecie i nawet mi nie pokazano jak wygląda!
Zabrali mi je i dopiero rano podano do karmienia i nawet nikt nie zainteresował się, że moja Córka nie chce podjąć piersi do karmienie! Siedziałam i płakałam.
Nawet mi nie powiedziano, że nakarmili moje dziecko mlekiem innej kobiety!
Drugą Córkę rodziłam w grudniu 1979 roku i była to zima stulecia w Polsce.
Urodziłam ją dużo lżej o godzinie 12.20 i znowu zabrali mi dziecko bez możliwości przywitania się!
Położono mnie pod nieszczelnym oknem w kusej koszulinie, na basenie pod prześcieradłem i tak leżałam obolała i drżąca z zimna do godziny 19 z minutami.
Położne świętowały jakieś imieniny i nie miały czasu, aby przewieźć mnie do ciepłej sali.
Dziecko ponownie dano mi dopiero rano, abym mogła je poznać po wielu godzinach.
Dwa porody i dwie traumy, z których wychodziłam wiele miesięcy po porodzie.
Reasumując, to 40 lat temu czułam się na porodówce jak jakiś intruz, który musi urodzić bez słowa wsparcia i pomocy!
Myślałam, że skoro minęło tyle lat, to kobiety teraz rodzą w dobrych warunkach i czują się zaopiekowane.
To jest ten czas, kiedy mogą skorzystać z USG i innych technologii do bezpiecznego prowadzenia ciąży, kiedy my kobiety PRL-u do końca ciąży nie wiedziałyśmy jaką płeć nosimy w brzuchu i czy dziecko jest zdrowe.
Niestety, ale nadal polskie kobiety rodzące są traktowane jak zło konieczne na porodówkach i mimo specjalistycznego sprzętu są poniewierane, że wychodzą do domu z depresją do tego stopnia, że nie potrafią po traumie pokochać swojego dziecka!
Dokument „Czarno na białym” obnażył bardzo dokładnie, że od czasów PRL-u niewiele się zmieniło, a może nawet położne jeszcze bardziej schamiały i czytamy:
„Nie drzyj się, tylko przyj!”. Trauma porodu może być przyczyną depresji.
Narodziny dziecka – moment tak samo piękny, jak trudny, nie powinien być okraszony przemocą, wyzwiskami czy krzykiem. Żadna rodząca kobieta nie powinna czuć strachu wobec lekarzy, niepotrzebnego bólu czy uprzedmiotowienia. Niestety wciąż wiele matek z porodówek wychodzi nie tylko z noworodkiem, ale również traumą.
Kolejne standardy opieki okołoporodowej, zmiany w przepisach i nagłaśnianie tych najgorszych przypadków nie wiele zmieniają na polskich porodówkach. Ostatni raport Fundacji Rodzić po Ludzku pozostawia wiele do życzenia względem opieki nad rodzącymi kobietami. Blisko 17 proc. badanych doświadczyło przemocy słownej lub fizycznej, takiej jak krzyki, grożenie, rozkładanie nóg na siłę czy przywiązywanie do łóżka.
1. Poród, o którym chcę zapomnieć
Iwona bardzo źle wspomina opiekę podczas pierwszego porodu. Już na wejście usłyszała, że „pani się za bardzo stresuje, jak się pani tak będzie stresować to nic z tego nie będzie.” W trakcie porodu położna dalej była niemiła, teksty „nie drzyj się, tylko przyj!” padały wielokrotnie.
Jednak to szycie krocza było jej największą traumą.
– Do dziś mi słabo, jak sobie przypomnę. Nie dostałam znieczulenia, położne trzymały mnie za nogi, krzyczałam z bólu, wyrywałam się na fotelu i błagałam, żeby przestały. Mówiły do mnie: „Dziewczyno, nie dajesz mi pracować, przestań się rzucać! Muszę cię pozszywać, żeby mąż był zadowolony, potem przyjdzie i będzie miał do nas pretensje!” – wspomina Iwona. – Potem dostałam gaz, poczułam się jeszcze bardziej upodlona. Zdawało mi się, że obserwuję całą sytuację z zaświatów. Słyszałam własne krzyki, wyzwiska lekarki i płacz mojego synka, gdzieś w kąciku do ważenia. Pomyślałam, że umieram – podsumowuje. Wszystkiego doświadczyła w Wojewódzkim Szpitalu Podkarpackim im. Jana Pawła II w Krośnie.
Kasia rodziła w Szpitalu Śląskim w Cieszynie. Kiedy próbowała przekonać personel, że ma skurcze, usłyszała, że ma się uspokoić, dostała leki na uspokojenie.
– Później nie miałam skurczów partych, nie umiałam urodzić. Akcja się przedłużała, padły słowa: „No Kasia, nie starasz się, my nie mamy całego dnia, myślisz tylko o sobie.” Największym problemem było bagatelizowanie tego, co mówiłam, że nie dam rady, że nie wiem, jak to robić – mówi.
Podczas całego pobytu w szpitalu Kasia usłyszała również komentarz o tym, że nie ma męża, i że fajnie tak sobie zrobić dziecko i odpoczywać w szpitalu.
Marta do Szpitala MSWiA w Warszawie trafiła jeszcze w ciąży. Lekarza zaniepokoiły jej wyniki, więc dostała skierowanie na oddział. Lekarz, który ją badał z obrzydzeniem poinformował ją, że istnieją golarki i on nie wie, jak mogła się tak zapuścić.
Sylwia w związku z silnym lękiem przed porodem leczyła się u psychiatry. Z zaświadczeniem o strachu przed cesarskim cięciem pojawiła się na porodówce. Tam otrzymała pseudonim psychiczna… Przez cały pobyt w Szpitalu Wojewódzkim w Białymstoku czuła się wyśmiewana.
Ola usłyszała, że nie potrafi przeć, w ogóle tego nie robi.
– Położna powiedziała, że zaraz uduszę dziecko i je męczę. Tętno spadało, lekarze szeptali między sobą. Zbiegło się jeszcze kilka osób, lekarka przytrzymywała mi brzuch, żeby syn nie cofał się po skurczu. Ostatecznie położna nacięła krocze, mimo że główka nie była na krawędzi. Bolało jak skurczybyk – opowiada.
Agatę do terapii skłonił fakt, że nie potrafiła nawet myśleć o własnym porodzie bez łez:
– Na jego wspomnienie nie mogłam złapać oddechu. To, co wydarzyło się na sali porodowej wpłynęło na moje postrzeganie siebie, czułam, że się zawiodłam. Wiem, że gdyby to był mój pierwszy poród, to miałabym tylko jedno dziecko – wraca do traumatycznych przeżyć Agata.
Iwona po porodzie czuła się jak śmieć, nie potrafiła nawet karmić piersią. Kolejny poród był dużo łatwiejszy, mimo to wszystkie emocje wróciły – zdecydowała się na terapię i dopiero ta pomogła jej znów poczuć się dobrze.
2. Trudny poród przyczyną depresji poporodowej?
Blisko 30 proc. młodych mam dotyka depresja poporodowa. I choć jej przyczyny nie są do końca pewne, to trudny poród jest wymieniany jako jeden z czynników mogących ją powodować. Nie trudno dostrzec związku między poniżającym, pełnym przemocy porodem, a złym stanem psychicznym kobiety, która i tak znajduje się w zupełnie nowej życiowej roli.
Historie opisywane w artykule, są pełne przemocy. Wiele z nich nosi znamiona traumy, jest powodem ogromnego cierpienia młodych matek. Trauma ta jest tym dotkliwsza, bo wydarzyła się w czasie wielkiej wrażliwości i podatności na zranienie. Skutki traumatycznych wydarzeń w tak delikatnym dla kobiecej psychiki okresie, jakim jest sytuacja porodu czy połogu oraz brak wsparcia ze strony personelu i najbliższego otoczenia, mogą wpływać bezpośrednio na matkę – mówi psycholog i psychoterapeuta Magdalena Borkowska.
3. Depresja poporodowa – problem całej rodziny
Warto pamiętać, że depresja poporodowa to poważna choroba. Ma ona wpływ nie tylko na matkę, ale również na dziecko. Badania nad relacjami potwierdzają, że kiedy występuje depresja, pomocy potrzebują dwie osoby – matka i dziecko. Zły stan psychiczny matki może negatywnie wpłynąć na więź tworzącą się między nią a dzieckiem oraz rozwój młodego człowieka.
Nie należy zapominać także o wpływie opisywanych traum na dziecko i relację partnerską między rodzicami. Kobiety doznające krzywdy i przemocy ze strony osób, które w założeniu mają się nimi opiekować, są bardziej narażone na wystąpienie objawów depresji poporodowej, a także zespołu stresu pourazowego – tłumaczy Magdalena Borkowska.
4. Poród to nie koniec
Traumatyczne doświadczenia porodowe dają o sobie znać również w domu, kiedy mama z dzieckiem może już odetchnąć od szpitalnej rzeczywistości. Nawet jeśli to, jak została potraktowana, nie skończy się depresją, może mocno wpłynąć na to, jakie będą początki jej macierzyństwa.
– Moment pojawienia się dziecka na świecie, ale i całe wczesne macierzyństwo – szczególnie pierwsze dni z dzieckiem są dla matek chwilą, którą zazwyczaj wyobrażają sobie, jako coś pięknego. Zaniedbania personelu prowadzące do brutalizacji chwili, która miała i mogła być piękną, może spowodować wielkie poczucie straty. Straty tego wymarzonego czasu, którego nie da się przecież powtórzyć – tłumaczy psycholog. – Matka w takiej sytuacji może doświadczać procesu żałoby i potrzebować czasu, aby powrócić do równowagi psychicznej.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie tak dużo czasu musi upłynąć, zanim na polskich porodówkach zmieni się stosunek do rodzących. W żadnym wypadku nie należy traktować matek jako roszczeniowych, bo szacunek do drugiej osoby nie jest czymś, o co powinniśmy walczyć. Szczególnie w tak trudnym i wyjątkowym momencie, jak poród.
wszystko co piękne ; rękodzięło,antyki z pchlich targów,ręcznie wytwarzana biżuteria,ozdoby do domu ,postarzanie mebli ,ozdoby z recyklingu,opisy ciekawych miejsc.
Nauka dla Przyrody: polscy naukowcy komentują działania polityków i organizacji pozarządowych dotyczące ochrony przyrody - zawsze merytorycznie, zawsze w oparciu o aktualne dane naukowe.
~Myślodsiewnia~ Ten blog jest dla ludzi, którzy lubią zastanawiać się nad tym, co w dzisiejszym materialnym i sceptycznym świecie jest łatwo zapominane i odchodzi w cień. Sny, miłość, honor, wzajemny szacunek i ciekawość świata- o tym jest ten blog.
Ja – incognito w sklepie dla dorosłych, dopytuje o intymne sprawy kobiet, mężczyzn, osób niebinarnych. W kraju bez edukacji seksualnej. W kraju gdzie zaglądanie do łóżka jest krajową rozrywką. Tamnadole.wordpress.com to blog poświęcony seksualnym historią kobiet i mężczyzn, które zgromadziłam pracując pod przykrywką w sklepach erotycznych w Polsce. Opowieści pozytywne, intymne, ale i pełne traum czy uprzedzeń i stereotypów. Bohaterkami są one – od tych wycofanych przez nazywane rozwiązłymi, aż po te bardzo świadome swojego ciała. W końcu udało mi się zauważyć pewną sekwencję. Z czym zmagają się kobiety w zaciszu swojej sypialni? Tamnadole to przestrzeń dla opowieści i dyskusji. Czy życie seksualne Polaków jest pełne perwersji czy granic?
Nauczyć się być radosnym, kiedy serce płacze... Nauczyć się płakać, kiedy serce się cieszy... Nauczyć się dawać, nie dając... Nauczyć się brać, nie biorąc... Nauczyć się żyć, nie czując życia.. Nauczyć się ....miłości nie kochając... Nauka jest sztuką!!!!
Kiedyś malowałam pędzlem, teraz słowem, nigdy nie byłam w tym dobra, tak jak w okazywaniu uczuć. Jednak dobry jest każdy sposób żeby je z siebie wyrzucić. Zanim cię uduszą.