Obejrzałam dzisiaj Bohemian Rhapsody (2018), w którym opowiedziano bigrafię Freddiego Mercury’ego i powstanie zespołu Queen w reżyserii Bryana Singra.
W rolę Freddiego wcielił się wręcz po mistrzowsku Rami Malek i za swoją rolę otrzymał Oscara.
Przed obejrzeniem nie przeczytałam żadnej recenzji i nie żałuję, gdyż malkontentom raczej film nie przypadł do gustu i w recenzjach wylali na ten film wiadro pomyj, co mnie osobiście zbulwersowało.
Dlaczego mnie zbulwersowało, ano dlatego, że ja nie jestem znawcą kina, a tylko amatorką, która lubi dobre kino i podczas oglądania momentami brakowało mi powietrza ze wzruszenia i musiałam parę razy w ciągu 2 godzin przerywać seans, aby do siebie dojść.
Na samym końcu już wyłam i nie mogłam sobie poradzić z emocjami, bo główny aktor zrobił takie show na stadionie Wimbledon, że miałam schizę, gdyż aktor pokonał mistrza -momentami.
W filmie śledzimy dojście Fededdiego do kariery i budowanie własnej toższamości, a potem pławienie się w luksusie, a następnie wielką samotność z jaką się zmagał mimo ogromnych pieniędzy.
Śledzimy reakcje ludzi, którzy byli wobec niego lojalni, ale byli też zdrajcy, którzy chcieli się przy nim dorobić ogromnej fortuny.
Reasumując na szczęście kiedy zorientował się, że jest chory na AIDS dał z siebie wszystko, aby go zapamiętano jako twórczego i ogromnie utalentowanego wokalistę.
Dla mnie ten film, to majstersztyk i żaden krytykant mi go nie obrzydzi, bo nie płaczę na wielu dobrych filmach, a na tym się spłakałam i zapamiętam ten film na całe swoje życie.
Polecam, polecam, polecam!