
24 stycznia 1976 roku poszliśmy do Urzędu Stanu Cywilnego.
Była piękna zima, mroźna, taka zdrowa, słoneczna i rześka.
Pamiętam, że bardzo wcześnie pobiegłam do fryzjera oddalonego o 3 kilometry od miejsca zamieszkania.
W rodzinie nie było samochodu, a więc po uczesaniu mnie przez fryzjerkę znowu biegiem wracałam, bo ślub był w samo południe.
Włosy miałam długie i naprawdę trzeba było je ogarnąć w koka, bo taka moda była.
We włosy wpięto mi białe kwiatki i nawet to wyglądało.
W 1976 roku, to był taki czas, że już zaczęło wszystkiego brakować, a więc był problem z sukienką.
Pamiętam, że więcej wyboru było w policyjnych konsumach i tam mama dostała materiał – żorżetę w kolorze lekkiej niebieskości.
Krawcowa mi ją tak uszyła, że nie pokazałam w niej ani kawałeczka ciała, bo wszystko było zasłonięte, a więc żadnego dekoltu, pleców – nic i wyglądałam w białych butach na koturnie jak jakaś gejsza – dosłownie.
Nie było też żadnej sali wolnej – weselnej, a więc mama musiała kombinować i tu Jej dziękuję.
W naszym bloku było wolne mieszkanie składające się z niewielkiego pokoju z wnęką i kuchnią.
Mama pracowała w jednostce wojskowej, a więc wypożyczyła stoły i krzesła, które były ustawione w literę „L”
Nie mieliśmy też orkiestry muzycznej, ale wypożyczono mamie wojskową kapelę pod warunkiem, że my nie weźmiemy ślubu kościelnego.
Tak było – takie to były czasy w PRL-u.
Goście weselni byli ograniczeni, bo tylko najbliższa rodzina. gdyż ograniczone były miejsca.
Salą taneczną było mieszkanie mojej teściowej obok wynajętego i tam po wyniesieniu mebli zmieściła się orkiestra i tańczący goście – masakra wprost.
Byłam tak bardzo spięta, że kompletnie nie pamiętam kto szykował menu, choć chyba bigos gotowała moja mama i teściowa.
Nie pamiętam jaki alkohol i skąd wziął się na stole, ale pamiętam, że goście bawili się dobrze i było swojsko i wesoło.
Tamte czasy były pełne kombinacji, ale zawsze twierdzę, że kiedyś było jakoś fajniej.
Minęło 46 lat wspólnie i naprawdę było różnie, ale dalej ciągniemy ten wózek i chyba teraz – na stare lata jest najlepiej i niech trwa.
Była sukienka, były buty i garnitur ślubny, ale gdzie się to podziało – nie pamiętam.
Znalazłam takie oto wspomnienia z tamtych lat – jak to za PRL-u bywało!
Jak wyglądały wesela w PRL-u? „Bimber płynął strumieniami, wódkę pili nieliczni”
– Jak braliśmy ślub w 1981, były kartki na alkohol, a na śluby dawali przydział tylko na 30 butelek. (…) To było wyzwanie zrobić wesele z produktami na kartki. Daliśmy radę z rodzicami. Teraz to są luksusy – wspominają swoje śluby w PRL-u nasze czytelniczki oraz nasi czytelnicy.
ub to wyjątkowe wydarzenie dla każdej pary, jednak nie da się ukryć, że sposób świętowania czy samej organizacji znacznie zmienia się na przestrzeni lat. Nie ma bowiem wątpliwości, że zupełnie inaczej wyglądają wesela dziś, niż te organizowane np. w PRL-u.
Pamiętam wesela na wsi. Bimber płynął strumieniami, wódkę pili nieliczni. Wcześniej zabijano świniaka, były swojskie wyroby, drób, często baranina. Kobiety sobie pomagały, jedne piekły ciasta, drugie gotowały bigos. Później prawie całą wieś się bawiła. Przynajmniej tak było w moich rodzinnych stronach.
Braliśmy ślub w 1975 r do urzędu stanu cywilnego jechaliśmy taxi ale wracaliśmy już tramwajem. Do kościoła samochodem znajomego nasi rodzice dostali przydział z okazji naszego ślubu i niczego na nim nie brakowało chociaż było ciężko. A prezenty ślubne (niektóre) służą nam do dnia dzisiejszego.
Jak braliśmy ślub w 1981,były kartki na alkohol, a na śluby dawali przydział tylko na 30 butelek, a tu trzeba było dla Pani młodej bo rodzice musieli zapewnić wszystkim gościom od jedzenia po alkohol, pan młody robił u siebie przed weselem drużbiny dla swoich gości. Dopiero wszyscy się spotykali u pani młodej na uczcie weselnej. To było wyzwanie zrobić wesele z produktami na kartki. Daliśmy radę z rodzicami. Teraz to są luksusy.
Za to to były wesela bez fajerwerków, telefonów, bez animatorów, jedzenia wege. Ludzie bawili się do rana, dzieci bez opiekunki wracały do domu. Super czasy. Teraz wszystko na pokaz.
Tak wyglądało nasze wesele. Wódka „Żytnia” z Pewexu, butelka 1litr kosztowała 1 dolar amerykański. Świniak na wsi zamówiony ,świeże mięso i wyroby zrobione. Pychotka. Tort weselny i ciasta pieczone przez kucharkę. Wszystko pyszne i swojskie, a bez dekoratorów i fajerwerków!!! I orkiestra super, wszyscy się świetnie bawili i po 35 latach nadal wspominają.
Moje wesele było w czasach kartek żywnościowych. Było skromne, ale odbyło się i było wesoło jak na takie zwariowane czasy.