Dziś mojego komentarza nie będzie.
Dziś są przepiękne, przepełnione miłością do swojego dziecka wspomnienia.
Nigdy, żaden Rodzic nie jest gotowy na śmierć swojego dziecka!
I tylko w ciszy polecam przeczytać!
„Walka z mediami kosztowała Anię dużo siły. Zgodziłam się na ten wywiad, by dziennikarze przestali już wymyślać bzdury” – rozmowa z Krystyną Przybylską, mamą Anny Przybylskiej
Często rozmawia pani z Oliwią, Szymonem i Jasiem o ich mamie?Bardzo często. Jako babcia staram się też raz na jakiś czas zabrać wnuki na cmentarz. Z reguły idziemy w takich godzinach, żeby nie było ludzi. Bo jak już ktoś zobaczy, że stoję z dziećmi, to zaraz jest zainteresowany, zaczyna się ruch, ciekawskie spojrzenia. I nie ma szans na skupienie. Jak jesteśmy sami, to zostawiam dzieci przed grobem Ani, a sama odchodzę do szwagra, który leży dwa groby dalej. Oliwka trzyma Jasia i Szymona za ręce. Postoją trochę, po swojemu przemyślą. Jak widzę, że się już przeżegnają, idę po nie i wracamy do codzienności. Nie pytam o nic, nie rozmawiamy. To trudne, ale muszą być silne.Ich ojciec Jarek, któremu przyszło zmierzyć się z rolą samotnego rodzica, spisuje się znakomicie. No i ma wsparcie bliskich, zwłaszcza swojej mamy. My z moją córką Agnieszką też pomagamy, jak umiemy. Wszystkie wolne chwile spędzamy razem tak, by osładzać dzieciom życie bez mamy.Każdemu dziecku brakuje matki. Nie zastąpi jej babcia, ciocia ani żadna inna kobieta. Człowiek kocha, jak umie, ale przecież więź z matką to coś niepowtarzalnego. Sama wiem to najlepiej. Mamę straciłam późno, a i tak są momenty, że jest mi bez niej bardzo ciężko. Była moim powiernikiem, pomagała mi, potrafiła powiedzieć, że przecież jutro też wstanie słońce. To samo starałam się zaszczepić moim dzieciom. Że nawet jak dziś jest źle, to jutro na pewno będzie lepiej. Że bez ludzi żyć nie można, trzeba być pogodnym, nastawionym do życia pozytywnie. Jak są problemy, to nie można chować głowy w piasek, tylko należy stawiać im czoło. I że w rodzinie trzeba trzymać się razem.Moja mama zmarła w 2007 r. Była moją wielką przyjaciółką. Też taka chciałam być dla córek. Dla mojej Ani i mojej Agnieszki. Bo Agnieszka nigdy nie pozostawała w cieniu Ani. Zawsze obie były dla mnie tak samo ważne. Jak znajomi dzwonili i pytali: „Jak tam twoja Marylka?” – bo każdy tak nazywał Anię, jak grała w „Złotopolskich” – odpowiadałam zawsze: „Pamiętajcie, że mam dwie córki”. Agnieszka pracuje w służbie zdrowia. Jest ciepłą, wspaniałą osobą. Jako rodzeństwo miały ze sobą świetny kontakt, były z Anią bardzo zżyte. Z obu byłam jednakowo dumna. Superdziewczyny.Dzisiaj, kiedy Ani już nie ma, oczywiście jest inaczej.Jak była już chora, snuła plany w gdańskim szpitalu. „Mamuś, jest tyle pięknych miejsc w Polsce, a my ich nie znamy” – mówiła. „Zakopane, Kraków. Jak tylko wyzdrowieję, na pewno z dziećmi tam pojedziemy”. Miała przy sobie taki złoty kalendarzyk, w którym zapisywała, które miejsca koniecznie musimy odwiedzić. Nawet niedawno udało mi się go znaleźć w domowych szpargałach. Nie było jej dane, więc teraz ja staram się, jak tylko mogę, zabierać wnuki we wszystkie te miejsca, gdzie mieliśmy jechać razem. Pakujemy się do samochodu i jedziemy – dopóki jeszcze mogę. Kraków, Giżycko, Toruń i Jurata już za nami. Zwiedzamy Polskę, gdy tylko mamy okazję.Ostatnio, pod koniec maja, byliśmy w Liniewie. To taka malownicza wioska na Kaszubach, wynajmujemy tam domek z kominkiem. Na obiady chodziliśmy do gospody, żeby czasu przy garach nie tracić. Była pełna chata, bo trójka od Ani i jeszcze Miłosz, syn Agnieszki. No i sama Agnieszka, bo bez niej nie dałabym rady. Dobrze się bawiliśmy. Najważniejsze, żeby dzieci odciągnąć od komputerów, komórek, telewizora, zabrać na świeże powietrzeJak tylko mogę, staram się uczestniczyć w wychowaniu wnuków. Oczywiście na tyle, na ile wolno babci. Mam wrażenie, że świetnie czują się w naszym – mojego drugiego męża i moim – domu w Gdyni. Na co dzień mieszkają na zamkniętym osiedlu, gdzie wszystko jest ogrodzone i nie ma miejsca na dziecięce igraszki. A u nas jest prawdziwe podwórko, wielu rówieśników, wspólne zabawy, tajne dziecięce „bazy”. Zawsze jest głośno i wesoło.Wszystko, żeby odciągnąć ich od smutnych myśli?Myślę, że każde z nich przeżywa odejście mamy inaczej. Szymon ma dziesięć lat, był strasznie związany z Anią. Jemu jest chyba najtrudniej, a przynajmniej najbardziej po nim to widać. Jasiu, wiadomo, pamięta niewiele. Mamę zna głównie ze zdjęć. Próbuje to sobie jakoś w tej pięcioletniej główce ułożyć. Niedawno w moim telefonie zobaczył zdjęcie Ani: „O, masz moją mamę. A wiesz co, ona jest w niebie, ale mnie nie widzi”. Albo nagle pyta: „Oj, to moja mama przyjdzie w końcu od tej Bozi czy nie?”.Czy tęsknią? Tego nawet nie można sobie wyobrazić. Oliwka, jak razem leżymy wieczorem w łóżku, potrafi się przytulić i powiedzieć: „Babciu, ja ciebie tak kocham, tak pachniesz moją mamą”. To ja jej mówię: „Wiem, dziecko. Ty pachniesz moją córką”. I tak sobie leżymy. I ja naprawdę czuję, jakbym Anię obejmowała.To cudowne, że są dzieci, że coś po nas zostaje na tym świecie.Widzi w nich pani Anię?To niesamowite, jak bardzo są podobne. Zwłaszcza chłopcy – wypisz wymaluj Ania. A kiedy śpią, to Anię przypomina wszystko. Nawet to, jak są ułożeni – tak na boku, jak mają zagięte paluszki. Uwielbiam, kiedy mogę ich zabrać do siebie na noc. Potrafię wtedy godzinami tak siedzieć i patrzeć, jak leżą pogrążeni we śnie. Po prostu przytulam wtedy moją Anię.Albo ostatnio, kiedy byliśmy w Giżycku, Jasiu rozsiadł się na leżaku jak panisko. „Babcia, pożycz okulary” – mówi. Siedzi zadowolony, a ja po prostu widzę Anię.Oliwka natomiast to na pierwszy rzut oka córeczka tatusia – oczy szare jak u Jarka. Ale jak się ożywi, szczebiocze, to już zupełnie mama.Odziedziczyły po mamie talent aktorski?Chłopcy raczej „pójdą w piłkę”. Szymon już trenuje w klubie, wyjeżdża na obozy. W końcu ich tata był piłkarzem, to i dobrze ich poprowadzi. Oczywiście nic na siłę. Najważniejsze, żeby to lubili. Chociaż kto to może wiedzieć, na co się kiedyś zdecydują? A talent chyba faktycznie mają. Poza tym Szymon występuje w kółku teatralnym, a do tego miał już swój debiut filmowy. Oliwka marzy o karierze modelki. Jak każda przeciętna nastolatka zaczyna się interesować modą i fotografią. Ania przecież też zaczynała od modelingu.A Jasiu. Tego to wszędzie pełno. Taki mały prowodyr, uwielbia się bawić, być w centrum uwagi. Nie da się go nie lubić. Czysta Ania.Jaka była jako dziecko?Kochana, uśmiechnięta, zawsze szybka, zdecydowana i wprost rozbrajająca. W przedszkolu i szkole zawsze brała udział w przedstawieniach, teatrzykach, chciała zabłysnąć. Nie wiedziała jeszcze, czy chce śpiewać, być aktorką czy modelką, ale coś już jej tam w głowie siedziało. Agnieszka była bardziej uczuciowa, skupiona, ciepła i pełna spokoju. Ania też, ale jej musiało być zawsze na wierzchu.Pamiętam jeden prezent na Dzień Dziecka, który Ania dosłownie na nas wymusiła. Niesamowicie chciała dostać buty – ciżemki z krótkimi noskami, wtedy bardzo modne. Szalała na ich punkcie i nie dawała nam żyć. No to w końcu pojechałyśmy do sklepu, ale akurat nie było jej rozmiaru. Mówię, że nic z tego, że ciżemki dostanie Agnieszka, bo na nią pasują idealnie. A ona na to: „A co to za problem, że są za duże? Wypcham je watą”. Kupiliśmy jej te buty, a ona jak powiedziała, tak zrobiła. Chodziła w nich wszędzie.
Równie pamiętnym prezentem był rower. Długo o nim marzyła. Miała już 16 lat – to były inne czasy, nie to, co dzisiaj. No i kupiliśmy jej ten rower.Jak go zobaczyła, darła się tak, że chyba cała dzielnica słyszała. Służył jej bardzo długo. Szczególnie upodobała sobie jedną trasę: z Orłowa w Gdyni aż do Brzeźna w Gdańsku. Wracała zmęczona, spocona, widać było jej to potrzebne. Po którejś z tych wycieczek powiedziała mi, że wyjeździła sobie pojednanie z Bogiem.
Ania trafiła do aktorstwa bardzo szybko.
Bałam się, że za szybko, miała przecież dopiero 16 lat. Najpierw była agencja modelek Gosi Rudowskiej, z którą potem zostały przyjaciółkami na śmierć i życie. Dziś Gosia to taka moja trzecia córka. Już wtedy Ania mówiła, że chce zostać aktorką. Ale wiecie, jak to jest. Każdy ma marzenia, ale do ich realizacji zwykle długa droga.Nawet jak już pojechały z Gosią na pierwszy casting, do filmu „Ciemna strona Wenus”, myślałam, że pewnie nic z tego nie będzie. Ania przecież opowiadała, że tam do roli było ponad 300 kandydatek. Jak dostała telegram, że dostała tę rolę, akurat leżałam w szpitalu, oczekując na operację. Mama z siostrą u mnie były. Wchodzi Ania z tymi jej wielkimi oczami, podaje telegram: „Mamuś, zobacz!”. A mnie strach obleciał – przecież to jeszcze dziecko.Byłam już wdową, sama musiałam dbać o rodzinę, wszystkiego się bałam. Mówię: „No, nie wiem. Przecież ja nawet pieniędzy nie mam, żeby ci na pociąg dać”. Wtedy moja siostra powiedziała: „Pozwolisz, będziesz żałować. Nie pozwolisz, też będziesz żałować. Ja jej dam na ten bilet. Puść ją, niech spróbuje”.No i tak Ania zaczęła karierę, trochę dzięki swojej cioci. Oczywiście też dzięki Gosi, no i reżyserowi – Radosławowi Piwowarskiemu. On solennie obiecał, że jej w Warszawie włos z głowy nie spadnie, będzie przywożona i odwożona do pociągu, wszyscy tam o nią zadbają. I muszę powiedzieć, że z danej obietnicy wywiązał się na medal, za co bardzo jestem mu wdzięczna. Potem list od niego dostałam, taki na kartce wyrwanej z zeszytu, a tam cały elaborat o Ani. Że ją wszyscy na planie lubią, że na pewno zrobi karierę, że ją kiedyś pewnie w jakimś hollywoodzkim filmie zobaczę. Ten „bilet do aktorstwa” też jeszcze istnieje. Moja siostra dostała na nim pierwszy autograf od Ani.No i Ania spełniła swoje marzenie – została aktorką. Żałowała tylko, że szkoły nie skończyła. Chodziło to za nią. Ale sama przyznawała, że brak jej na to czasu. Pracowała bardzo dużo, pojawiły się dzieci. Łączenie tego wszystkiego wymagało dokonywania wielu trudnych wyborów. W tym wszystkim przynajmniej babcia była ciągle potrzebna. Ania z Jarkiem przeprowadzali się w różne miejsca, a ja jeździłam za nimi. Los rzucał ich do Poznania, Turcji, na Cypr i do Łodzi, zanim ostatecznie wrócili do rodzinnej Gdyni. Kiedy mieszkali w Turcji, a Ania akurat w sprawach zawodowych musiała jechać na tydzień czy dwa do Polski, to ja jechałam tam i zajmowałam się dziećmi. Wszystko byłoby tam dobrze, gdyby nie bariery językowe – ręce mnie okropnie bolały, kiedy próbowałam się porozumiewać z Turkami.Babcie są dzisiaj naprawdę w cenie. Ania i Agnieszka tylko się zdzwaniały i ustalały, kiedy która i na jak długo może sobie „zaklepać” mamę. Co prawda po kilku operacjach nie jestem w pełni sprawną babcią, ale staram się, na ile starcza mi sił. Jestem osobą kontaktową, pogodną, to też mi pomaga. Chorzy, sfrustrowani potrafią dołować, a ja nie chciałabym, żeby dzieci zapamiętały mnie jako taką smutną babcię. Ale to u nas rodzinne. Mała Ania kiedyś zapytała moją mamę: „Babciu, a dlaczego ty nie jesteś taka stara i zgarbiona jak inne babcie?”. Moja mama była przepiękną kobietą i to po niej Ania odziedziczyła urodę.
Wróćmy do początków kariery. Aktorstwo to też tzw. odważne sceny. Jak podchodziła do tego mama?
No cóż, mnie jako matce ogląda się to trochę głupio. Ostatnio w telewizji emitowano powtórkę „Sępa”. Wcześniej jakoś nie widziałam tego filmu, a teraz miałam trochę czasu. Przyznam, że momentami mnie zatykało. Ale później sobie pomyślałam, że tak właśnie wyglądał jej zawód. Matka musi przede wszystkim dziecko zrozumieć. Że ta praca to jej pasja. A w filmie wszystko musi wyglądać tak prawdziwie, dosłownie. Nie ma rady.
Ostatnio Oliwka mówi do mnie: „Babciu, a wiesz, w jednym filmie to się mama całowała”. Tłumaczyłam jej, że to przecież tylko film, że to nie było naprawdę.
Muszę powiedzieć, że jak mi tak bardzo brakuje Ani, to lubię włączyć sobie film, w którym występuje. Zdjęcia jak zdjęcia, a z filmem jest tak, jakbym ją miała na żywo. Ze wszystkich jej produkcji najbardziej uwielbiam „Złotopolskich”. Ania grała policjantkę Marylkę. Początkowo jej rola to miał być tylko epizod. Jej postać bardzo się spodobała i tak została już na stałe. Strasznie była związana z całą ekipą. Zawsze mi powtarzała: „Ja miałam szkołę teatralną na planie » Złotopolskich «”. Oni ją uczyli tam aktorstwa.
A o niej opinie zawsze słyszałam, że dała się lubić, była bardzo otwarta. Cała ona. Pogodna, wesoła. Nawet jak czasem sobie popłakała, to zaraz wybuchała śmiechem. Wszystkie tak mamy w rodzinie. Mało kto nas widział ze łzami w oczach. Do ludzi nie warto ze łzami, z bólem, bo nikt tego nie zrozumie i rozumieć nie chce. Co innego matka. Ania zawsze mogła do mnie przyjść z największym problemem i jak przyjaciółce opowiedzieć. A ja, jak nie mogłam pomóc, starałam się przynajmniej – tak jak to robiła moja mama – przytulić, pogłaskać i powiedzieć, że jutro będzie lepszy dzień. Ania uwielbiała tak leżeć koło mnie. Mówiła: „Weź mnie poczesz”. Brakuje mi tego.
Córka radziła się pani w sprawie kariery?
Raczej nie. W swoich decyzjach była samodzielna. Rodzinie bardziej opowiadała, co teraz planuje, gdzie wyjeżdża. I starałyśmy się zrobić tak, żebym mogła pomóc w opiece nad dziećmi, jak ona będzie pracowała.
Ania była rodzinna, kochała swój dom, lubiła do niego zawsze wracać. A przy tym była w niej jakaś niezwykła siła, determinacja. Pamiętam, z jakim niedowierzaniem oglądałam jej konferencje prasowe. Jaki ona miała zasób słów. Była oczytana, połykała książki, czasopisma, o wszystkim potrafiła porozmawiać.Zaczynała karierę jako 16-latka, więc trochę dorastała na oczach widzów, dojrzewała. Sama sobie na wszystko zapracowała.Tęskniła pani za córką w czasie jej licznych wyjazdów?Gdyby ktoś pokusił się o sprawdzenie naszych billingów telefonicznych w tamtym czasie, to stwierdziłby, że rozmów miałyśmy tak dużo, że obie czułyśmy się tak, jakby Ania nigdzie nie jechała. Potrafiłyśmy rozmawiać godzinami. Bo Ania zawsze tęskniła. Potrafiła zadzwonić z Turcji i powiedzieć: „Mamuś, wiesz co, jakbyś mogła teraz przyjechać, tobyś zobaczyła, jak te ptaki pięknie śpiewają”. Albo zaczynać takie rozmowy: „Mamuś, a gdyby babcia jeszcze żyła…”. Ania zawsze była blisko rodziny, blisko domu.Po powrocie z tych swoich wyjazdów od razu mi podpadała. Pierwsze, co robiła po wejściu do domu, to chwytała łyżkę i rzucała się do wyjadania z garnków. Oj, jak ja tego nie lubiłam! „Córcia, proszę cię, weź najpierw talerz”. „Ale mamuś, to tak fajnie pachnie”. No i jak można było jej tego zabronić.Ania mówiła „mamuś”. A pani do niej?Ania. No, chyba że podpadła – wtedy było „Anka”. Ona już dobrze wiedziała, że jak słyszy „Anka”, to znaczy, że coś zrobiła nie tak. Choć muszę przyznać, że i jej, i Agnieszce szybko minął okres młodzieńczego buntu, w którym sprawdzały, na co mogą sobie pozwolić. A nie byłam ustępliwą matką. Wszystko, co robiłam, wynikało z tego, że po prostu się o nie bałam, byłam jak taka przestraszona kura. Nakręcałam się nawet wtedy, kiedy czytałam periodyki kryminalne. Pamiętam, że córki zawsze wtedy na mnie krzyczały: „Mamuś, a po co ty to czytasz, po co się nakręcasz? Dlaczego akurat nam miałoby się coś takiego stać?”.Ciężko było mieć w domu gwiazdę?
Nie wiem. Ania nie była gwiazdą. Przynajmniej dla nas. To była po prostu Ania – nasza córka, siostra, mama, przyjaciółka.Oczywiście świat, do którego trafiła, nie zawsze był przyjemny. Anię bardzo bolało, gdy media coś przekręcały i na siłę szukały sensacji. Ona się nie pchała na świecznik, nie chodziła na „ustawki”.Nigdy nie powiedziała „robię karierę”. Raczej – „spełniam marzenia”. Poza tym każda praca wiązała się ze stosem wyrzeczeń. Jak miała nagrania w Warszawie, to zamiast zatrzymywać się w hotelu, wolała u cioci Haliny, bo to zawsze była okazja, żeby się zobaczyć i spędzić trochę czasu razem. Poranek wyglądał wtedy zawsze tak samo: godzina 4, Ania wstawała na paluszkach, przygotowała kubek z herbatą dla wujka, kubek dla cioci, wyszykowała się i po cichutku wymykała z domu, bo o 6 musiała już być na planie.A dzieci? Z powodu różnych zajęć i wyjazdów na plan Ania nie widziała niektórych pierwszych kroków, nie słyszała pierwszych słów. Bardzo ją to bolało. To była cena tego, czym się zajmowała. Niezależnie od tego, jak dokładnie starała się zaplanować każdy wyjazd, aby jak najdłużej być w domu i jak najszybciej wrócić, to nie zawsze to wychodziło. Zdarzało się, że rano wsiadała do samolotu, wieczorem wracała, żeby choć chwilę przytulić dzieci, i następnego dnia leciała znowu.Anię uwielbiali wszyscy, którzy ją spotykali. Taksówkarze, ekspedientki, listonosze, po prostu wszyscy. Poszłyśmy kiedyś do sklepu spożywczego, przy stoisku z wędlinami zamawiam: „20 dkg salcesonu, 20 dkg pasztetowej…”. A tu podjeżdża Ania, wisząc na sklepowym wózku niczym mała dziewczynka, i woła na cały sklep: „A co ty, mamuś, tak skromnie?! Wstydzisz się, że tak dużo dzieci w domu trzymasz? Więcej salcesonu, więcej pasztetowej poproszę”.
To prawda, że była strasznie pedantyczna?
Jeśli chodzi o porządki, to Ania prześcignęła i mnie, i moją mamę, i siostrę. Agnieszka też lubi porządek, ale trzyma się bardziej powiedzenia: dom dla mnie, a nie ja dla domu. Natomiast Ania potrafiła zacząć generalne porządki, zaraz jak od nich z domu wychodziła profesjonalistka w tym fachu. Wolała to zrobić po swojemu. A już jej ulubionym miejscem była kuchnia i zwłaszcza takie metalowe uchwyty, od których nie potrafiła się oderwać. Niby już porządek, niby wszystko posprzątane, ale ona jeszcze stoi przy tych uchwytach, ciągnie końcówkę bluzki lub swetra i wyciera, jakby chciała dziurę zrobić. Nam też to do dziś zostało. Jak jesteśmy z Agnieszką u Ani w domu, akurat w kuchni, to albo jedna, albo druga też bluzką te metale poleruje.
Albo taka historia z okresu, kiedy Ania była już chora, leżała w szpitalu. Przyszła do niej pani, żeby łazienkę posprzątać. Kobieta krząta się tam, jak potrafi, czyści, szoruje, a Ania patrzy. W końcu nie wytrzymała: „Przepraszam, czy mogę szmatkę?”. Wzięła od niej szmatę, środki czystości i sama wysprzątała całą łazienkę. Wcześniej jednak drzwi zamknęła, żeby tej pani nie robić przykrości, że ją pacjentka uczy sprzątania.
Ubrania z kolei to u nas w domu niszczyły się tylko od prania. Bo cały czas były właściwie w pralce. Choć akurat do ubioru to Ania nigdy większej wagi nie przywiązywała. Nieważne jakie, jaka metka, grunt, by były czyste. A jej ulubiony strój to po prostu zwykłe dresy.
I nie cierpiała zakupów. Jak już miała jakieś nowe ubrania, to zazwyczaj z jakiejś sesji. Jak jej się spodobało, to po prostu brała. Nieraz przyjaciółki mówiły do niej: „Anka, jesteś aktorką, wypada, żebyś miała dobry zegarek, fajną torebkę”. A ona zawsze odpowiadała krótko: „Ale po co?”. Uważała to za zbędne, próżne.Jak się pani dowiedziała o chorobie Ani?Często narzekała, że boli ją kręgosłup. A że sama mam kłopoty z kręgosłupem, to powtarzałam jej: „Ania, trzeba się zbadać, nie można tego lekceważyć, bo później będziesz miała takie problemy jak ja”.Pamiętam, że pojechałam z siostrą do Krakowa, do naszej cioci, która miała wtedy już blisko 90 lat. Była sobota. Zadzwoniła do mnie Agnieszka: „Mamo, słuchaj, muszę ci coś powiedzieć, tylko usiądź, proszę. Ania była u lekarza.”. Przeczuwałam, że nie powie mi nic dobrego.Zaczęła się walka, żyłyśmy nadzieją, że guz nie będzie złośliwy, że jest do usunięcia, że będzie dobrze. Z czasem umykały kolejne szanse, doświadczenie podsuwało czarne scenariusze, ale wszystkie i tak kurczowo trzymałyśmy się nadziei. Ania walczyła mężnie. A my we trzy przed sobą grałyśmy. Wyobraźcie sobie, że przez cały ten czas w ogóle nie rozmawiałyśmy o śmierci. Raz tylko mnie zapytała, jak leżałyśmy na łóżku: „Mamuś, a co będzie z dziećmi?”. Odpowiedziałam: „Słuchaj, dziecko. Na razie to ty musisz Jaśka wysłać do przedszkola, zorganizować mu tort, bo zaraz ma urodzinki, niebawem Szymon idzie do komunii, trzeba go przygotować. Myśl o tym, dziecko, na razie nic złego się nie dzieje”. Odpowiedziała tylko: „Masz rację”.Była w dobrych rękach, jeździła do USA, Szwajcarii, miała świetną opiekę w Polsce. Wielkie oparcie dali jej najbliżsi, przede wszystkim Agnieszka. Czasem miewałam wrażenie, że Ania przez skórę przeczuwała nadchodzący koniec, choć jednocześnie otwierała ten swój złoty kalendarzyk i planowała: „Zobacz, mamuś, tu wpisałam nasz wjazd do Zakopanego. Ale pociągiem czy samolotem, jak myślisz?”.Samą chorobę naprawdę znosiła dzielnie – i chemię, i naświetlania, wszystko. Brakowało jej w tym wszystkim spokoju, bo media dosłownie szalały. Prawda przeplatała się z histerycznie wymyślanymi bzdurami. Nigdy się chyba nie dowiem, skąd oni brali te wszystkie informacje. A już najgorsze przyszło w sierpniu – w mediach gruchnęła wieść, że Ania zmarła. To była bomba sezonu.Jak to odebrała Ania?Tego dnia przyjechałam do niej rano, a Ania wita mnie od wejścia: „Mamuś, wiesz, że ja już nie żyję?”. Trochę zbladłam. „Jak to nie żyjesz?” Zaczęła się głośno śmiać. Chwilę potem zadzwonił telefon. Dzwonił dziennikarz jednej z gazet, pewnie żeby potwierdzić wiadomość o śmierci. Ania sama odebrała i mówi: „Ania, słucham”. A tam cisza. Po chwili moja córka wypaliła: „Tak, to ja, pozdrawiam z zaświatów”.Zdawało się, że potraktowała tę wiadomość z właściwym sobie humorem i dużym dystansem, ale tak naprawdę mocno to przeżyła.Medialne żerowanie na chorobie Ani było strasznie przykre. Wszyscy ci paparazzi czatujący pod oknami, te wyssane z palca wiadomości w gazetach, na portalach. Do dziś nie mogę pojąć, jak nieludzki potrafi być człowiek, by sprzedać kilka egzemplarzy brukowca więcej. Bardzo się wtedy zraziłam i długo nie chciałam z nikim rozmawiać. Zgodziłam się na ten wywiad, żeby już dziennikarze nie wymyślali tych bzdur. Nie chcę, żeby moje wnuki czytały te wszystkie tanie sensacje, które niewiele wspólnego mają z prawdą. A wybrałam ten tytuł, bo Ania zawsze lubiła czytać „Wysokie Obcasy”.Walka z mediami kosztowała ją dużo sił, zwłaszcza w trakcie choroby. Choć cały czas była dzielna.A pani?Nowotwory zabrały mi już tyle osób. Ojciec, mąż, mama i dalsza rodzina. Życie pokazało mi, jak zachowują się chorzy na nowotwory. Ania pokładała się, miała bóle brzucha, ciągle narzekała na kręgosłup. A ja ją wtedy rugałam: „To weź jeszcze dwie walizki”, „To weź jeszcze jedno dziecko na plecy”. A to były po prostu objawy tej choroby – boli kręgosłup, bolą kości, kolana.W czasie choroby Ania – jak wszyscy chorzy – miewała zachcianki, często w środku nocy. Na budyń, na ryż. „Zrób mi, mamuś, taki z jabłkami, taki jak mi zawsze robiłaś”. I tak sobie czasami gotowałyśmy do 4 nad ranemByła pani przygotowana na pożegnanie?A można się do tego przygotować? Matka może się przygotować na śmierć córki?Wciąż nie jestem na to gotowa. Żaden rodzic nie powinien chować swojego dziecka.Nawet dziś, kiedy jestem w domu Ani, zawsze siadam tyłem do miejsca, w którym stało jej łóżko wypożyczone z hospicjum. Kiedyś się z tym uporam, ale jeszcze nie teraz. Kiedy nadeszły ostatnie dni, czułam, że to już. Tak zwyczajnie, jak matka.W czwartek Agnieszka zabrała Anię na wózku i gdzieś pojechały. Nie było ich cztery godziny, a ja się denerwowałam. Komórek oczywiście nie odbierały. Okazało się, że pojechały tylko na lody, a potem Anię – jak nie ją – wzięło na zakupy. Po powrocie nakrzyczałam na nie, jak za ich lat młodzieńczych.W sobotę była przepiękna pogoda. Patrzyliśmy na morze. Odbywały się jakieś zawody żeglarskie. Nakryliśmy Anię kołdrą, kocem, nałożyliśmy jej czapkę. Ania kazała nam patrzeć na słońce, wodę, na te żaglówki.Wieczorem przyszła pielęgniarka z hospicjum. Zaczęła mnie namawiać: „Krysiu, idź do domu, odpocznij trochę”. Ale nie chciałam. Ania też mówiła: „Mamuś, proszę cię, nie idź”. Chyba też już to czuła. Poszłam nawet na chwilę do góry, chciałam chwilę poleżeć, ale zaraz zeszłam z powrotem. Musiałam przy niej być.W niedzielę nad ranem pielęgniarka wychodziła na następny dyżur, zrobiłam jej kawę i kanapkę, wróciłam do Ani i zobaczyłam, że odchodzi. Jak ktoś to wcześniej już widział, to wie. Nosek się jej wyciągnął, ręce się zrobiły takie… inne. Oddech miała cichutki, łapała powietrze jak taki malutki ptaszek albo ryba, która szuka wody. Wyglądała jak mała, śpiąca laleczka – już taka malutka, drobniutka. Siedzieliśmy przy niej z Jarkiem i Agnieszką. Jeszcze wstałam, wzięłam ją za rękę i szepnęłam: „Dziecko, nic się nie martw, wszystko będzie dobrze”. Już nie odpowiedziała, tylko spod powiek popłynęły jej dwie łzy. Może mnie jeszcze usłyszała? Umarła o 15.18.