Archiwa tagu: zauroczenie

„Once” – moje kino

Wczoraj dla relaksu obejrzałam film irlandzki pt. „Once”. Jest to bardzo prosto kręcony film przy użyciu jednej kamery, bez żadnych innych zabiegów i muszę przyznać, że film wyszedł genialny. Opowiada o tym, że: Dwoje, nieco samotnych i opuszczonych ludzi, zagubionych spotyka się  na ulicach gwarnego Dublina. On jest ulicznym grajkiem, zbyt niepewnym, by za dnia grać przechodzącej pośpiesznie obok publiczności swoje piosenki; robi to tylko wieczorami. Ona jest emigrantką z Czech, sprzedaje róże, sprząta mieszkania i marzy o własnym fortepianie. Oboje mają niezwykły talent muzyczny, złamane serca i olbrzymią chęć, aby odmienić swoje życie. W błyskawicznie rozwijającym się i coraz bardziej bogacącym Dublinie, który zmienia się pod wpływem boomu ekonomicznego, oni oboje są outsiderami, szamoczącymi się ze swoją muzyką i uczuciami. Ich przypadkowe spotkanie odmieni życie obojga. Odkryją, że dzielą pasję do muzyki i talent. W ciągu zaledwie kilku dni, zainspirują się nawzajem do spełniania swoich marzeń. Zdecydują się na nagranie płyty, inaczej spojrzą na swoje życie, odnajdą stracone uczucia. W muzyce odnajdą łączącą ich więź. A wszystko zaczyna się od jednej smutnej piosenki, śpiewanej późnym wieczorem na Grafton Street oraz niebieskiego, zepsutego odkurzacza, który naprawił kobiecie uliczny grajek.

Kto lubi filmy muzyczne to ten jest opatrzony pięknymi piosenkami, które mnie urzekły i tu wklejam te, które wg. mnie są bardzo proste, a zarazem piękne, tak jak i historia tych dwoje, delikatnych ludzi. Polecam miłośnikom dobrej piosenki, takiej której dobrze słucha się na koncertach, czy też po prostu w samochodzie. 🙂

Czasami miło cofnąć się w czasie :)

Nie ma się co okłamywać, że z biegiem dni i biegiem lat, włącza się w człowieku taka „szwendaczka” po zakamarkach pamięci i wspomnień. Dopadło mnie to już dość dawno, bo może od jakiś 5 lat. Kiedy przestajemy pracować i powoli szukamy swojego miejsca w życiu, jakby na nowo, to ta „szwendaczka” po komórkach i półkulach jest coraz mocniejsza i przychodzi w najbardziej niespodziewanych chwilach.

Siedzimy sobie spokojnie z kawą o poranku, coś tam oglądamy w telewizji, czegoś słuchamy uważnie i już coś się włącza i zakłóca nam odbiór w telewizji i odlatujemy.

Nagle nam się przypomina, jak to się zapoznaliśmy z przyszłym mężem, czy żoną? Jak to się wszystko zaczęło i kiedy poczuliśmy to drżenie serducha, że to jest ten jedyny/a i żaden/a inny/a. Albo oglądamy film miłosny i tam się całują, a nam się włącza i przypomina jak smakował nam ten pierwszy, niewinny pocałunek z chłopakiem i jak on nam wyszedł, bo czy był intrygujący, czy może zbyt pośpieszny.  To są te chwile, których nikt nam nie odbierze, bo one są na zawsze w nas, niezależnie od tego, jak potoczyły się dalsze losy i z kim związaliśmy się na stałe, ale ten pierwszy pocałunek smakować będziemy do końca swoich dni.

Albo pokazują łany zbóż, czy też rzepaku i przypominamy sobie ten zapach, kiedy z braku okazji na miłość uciekaliśmy w takie miejsca, gdzie można było się pokochać i poprzytulać. Słońce świeciło, a my w tym gąszczu uczyliśmy się pierwszych uniesień i dotykania.

Albo pokazują przepiękne jezioro, a my od razu przypominamy sobie, że nasze pierwsze randki odbywały się właśnie nad jeziorem i tam była taka tajemna ławeczka – tylko nasza, gdzie pocałunkom i wyznaniom nie było końca.

Albo kajak, czy łódka, którą on wiosłował w najbardziej gęste trzciny, by pokochać się w słońcu i z dala od ludzkich spojrzeń. Takie chwile, kiedy świat nie istniał, bo byliśmy tylko my, woda i słońce, a u góry ćwierkały  ptaki, które nas podglądały.

Albo pokazują w filmie młodą parę w kinie w miłosnym uścisku i natychmiast przypominamy sobie ten film, na którym byliśmy razem, trzymając się za rękę i nie chcieliśmy by ta chwila się kiedykolwiek skończyła, choć zupełnie nie wiedzieliśmy, co się działo na ekranie.

Albo powiedzmy, że nagle mieliśmy wolną chatę, bo rodzice gdzieś wyjechali, a więc koniecznie trzeba było tę okazję wykorzystać i uczyliśmy się miłości na tapczanie rodziców.

Albo i albo i albo, bo takich wspomnień jest w nas mnóstwo, kiedy to wszystko zaczęło w nas kwitnąć i uczyliśmy się siebie. Te pierwsze wzloty i trzepoty i motyle. Te noce przy gwiazdach i przy ognisku, gdzie ktoś grał ballady na gitarze. Takie chwile, które pozwalały nam się zauroczyć, zakochać, omamić i przysięgać, że ona, czy on są dla nas  całym światem.

Ja pamiętam wiele takich chwil, zakodowanych w pamięci i wiecie co? To były piękne dni, po prostu piękne dni i nie zna już kalendarz takich dat.

Było minęło? Oj nie! Są wciąż, choć już całkiem inne, ale wciąż bardzo cenne i oby tak jeszcze przez wiele lat.

Tak mnie naszło i namawiam, że jeśli wciąż jesteście razem i niezależnie, co się wydarzyło w ciągu wielu, wielu lat, to warto:

Warto wspominać jak to było na początku i w środku, aby chwile pod koniec warte też coś były i intrygujące i ciekawe, bo życie jest za krótkie, by na starość źle się działo.

Moją maksymą życiową jest , że jeśli przeszliśmy przez wichury i tornada, to po tym następuje cisza i spokój, gdyż zawsze zaświeci kiedyś słońce, czego wszystkim życzę, choć zdaję sobie sprawę z tego, że niektórzy już swoją połówkę pożegnali, ale proszę – wracajcie wspomnieniami do tych pięknych chwil. 🙂

Pozdrawiam 🙂

Emeryt wiecznie żywy – bawić się chce :D

Na początek mojego wpisu, wklejam dość prowokacyjny wiersz, aby wprowadzić czytelnika  w temat dzisiejszy, a więc:

Jacek Dehnel

* * *

Nie rżnięcie, nie pieprzenie, ale uprawianie
miłości. Dyscyplina dawna i szlachetna.
Jakbyśmy wykreślali szpalery, wznosili
trejlaże i pergole. Jakbyśmy orali
czule. Jakbyśmy stali na drewnianym ganku
w żółtym słońcu wieczoru, ukośnym, ciągliwym
i patrzyli na ogród: „Wszystko to urosło,
a już się wydawało, że nic z tego. Róże,
ostróżki i powoje. I te dziwne kwiaty,
których nazwy nie znamy, choć są takie piękne.”

Warszawa, 7 X 2003

Około miliona ludzi korzysta z wyjazdów, jak to dawniej się określało, czyli do wód, a obecnie nazywa się mało górnolotnie, bo ludzie jadą do sanatorium, aby podreperować swoje zdrówko przy pomocy różnych zabiegów, kąpieli, borowin i czego tam jeszcze.

Bo sanatorium uzdrowiskowe to ośrodek położony w pięknym krajobrazowo, czystym klimatycznie, obfitującym w naturalne surowce lecznicze i klimatu regionie kraju. Jego głównymi zadaniami są: leczenie chorób przewlekłych oraz prowadzenie rehabilitacji.

Wielcy też jeździli do uzdrowisk
Prekursorem europejskiego leczenia uzdrowiskowego był żyjący w XVI w. Paracelsus, który pacjentom zalecał wodne terapie. W Polsce pierwsze takie kuracje oferowano w Iwoniczu Zdroju i w Cieplicach, a korzystała z nich m.in. królowa Marysieńka Sobieska. Prawdziwy rozkwit uzdrowiska przeżyły w XIX w., a leczono w nich wówczas prawie wszystkie choroby – włącznie z wadami wzroku i słuchu. To wtedy popularna stała się m.in. Krynica Zdrój, gdzie stałymi bywalcami byli Jan Matejko, Henryk Sienkiewicz i Józef Kraszewski, a w okresie międzywojennym: Helena Modrzejewska, Władysław Reymont i Jan Kiepura. Nie mniej uznanych gości miał Rymanów Zdrój – leczyli się tam np. Kornel Makuszyński i Stanisław Wyspiański, oraz Nałęczów, gdzie bywali: Zofia Nałkowska, Bolesław Prus, Ignacy Paderewski.

http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/41688#.U0FDqvl_uQd

 Emeryci chcą też tak jak to drzewiej bywało, a więc:

Eros na emeryturze

http://wiadomosci.onet.pl/cala-prawda-o-polskich-sanatoriach-czyli-uzdrowiskowe-my-love/ebvz9

O sanatoryjnych romansach krążą legendy, a co poniektórzy bywalcy bez znieczulenia  określają szpitale uzdrowiskowe mianem „kurwitorium”.  Z badań OBOP-u wynika, że faktycznie, dla 15 proc. kuracjuszy płci męskiej pobyt w sanatorium jest głównie okazją do romansowania. Najczęściej w miłosne historie wdają się pacjenci po 50. roku życia, a mężczyźni mogą wybierać w partnerkach, bo są w mniejszości – ponad 60 proc. leczących się w uzdrowiskach to kobiety. Niektórym wszystko jedno – panna, wdowa, rozwódka, zaś co dziesiąty sanatoryjny Don Juan specjalnie wybiera mężatki, bo wiadomo, z nimi mniej kłopotów. Nawet jak się zakochają, to nie przyjadą mu potem pod blok na drugi koniec Polski. Za to jest szansa na „sanatoryjne małżeństwo”.

– Wszyscy o nich wiedzą. Pani z Bytomia i pan spod Poznania, spotykają się od czterech lat w uzdrowisku. On ma żonę, ona męża, który ją zawsze przywozi i rozlokowuje w „dwójce”, bo pani twierdzi, że nie znosi mieszkać z obcymi babami. Dwa, trzy dni później dojeżdża pan i instaluje się u niej w pokoju. Na zabiegi chodzą razem, po parku pod rączkę, przedstawiają się jako małżeństwo. Nie oni jedni, takie związki zna każde sanatorium – mówi Kasia. – A personel ma ubaw, jak niespodziewanie w odwiedziny przyjedzie prawdziwy współmałżonek i kochanek pryska przez balkon do sąsiadki.

Albo autorka pisze: 

O buzujących hormonach emerytek Kasia przekonała się, gdy raz zabrakło jej coli

– Był wieczór, nie chciało mi się wychodzić do sklepu, zeszłam więc na dół do sanatoryjnej kawiarenki, zwanej przez kuracjuszy „Piekiełkiem”, bo mieściła się w dawnej kotłowni. No i tam zobaczyłam, że naprawdę w starym piecu diabeł pali! Kobitki w wieku mojej matki i sporo starsze, kiecki do pół uda i wysokie skórzane kozaki, tapir, oko zrobione i dawaj, „Jesteś szalona” na parkiecie! Czułam się jak na Marsie, z jednej strony wizja sześćdziesięcio- i siedemdziesięciolatek bawiących się jak licealiści była rozczulająca, ale z drugiej musiałam się wyrywać, bo jakiś wstawiony pan koniecznie usiłował zmusić mnie do tańca. Tańce odbywały się dwa, trzy razy w tygodniu, a na zabiegach podsłuchałam, że niektóre panie mają rozpisany grafik, i jak u nas nie ma imprezy, to idą do „Górnika” albo sanatorium wojskowego, albo na dancing w mieście. Chciałabym w ich wieku mieć takie zdrowie, bo z tego co wiem, na tańcach się nie kończyło.

Pani Alicja L, napisała receptę jak spakować się do sanatorium. Uśmiałam się setnie:

Swego czasu nasłuchałam się o tym co dzieje się w takich placówkach, w sanatoriach leczyło się wielu moich znajomych, oraz kilka osób z rodziny.
Kiedy oznajmiłam, że jadę do sanatorium usłyszałam jeszcze więcej. Każdy mi doradzał jak mam się pakować i każdy chciał być bardziej dowcipny od drugiego. Usłyszałam, że mam w walizce układać warstwami: bluzeczka-pół litra, spódniczka-prezerwatywa, spodnie-afrodyzjak, majteczki z koronki-jakieś winko i tak dalej. Dostałam też masę dobrych rad w stylu – nie zapomnij adresu kiedy już pozbędziesz się dresu, stresu i okresu-, lub zabierz ze sobą szpilki, aby oznaczyć drzwi, gdyby współlokatorka zbyt wcześnie wróciła ze spaceru.

http://www.opowiadania.pl/main.php?id=showitem&item=59541

A więc około miliona ludzi wyjeżdża rocznie do sanatorium i emeryt czeka na taki wyjazd czasami latami, a więc kiedy przychodzi jego termin, pakuje się i jedzieeee!

Emerytowi też należy się dawka borowiny i dawka dobrej zabawy i wszystko jest okej, jeśli nie krzywdzi tego, kto na niego czeka, bo to uważam za drańswo, ale jeśli nikogo nie krzywdzi, to niech ta miłość trwa te krótkie trzy tygodnie, aż do następnego wyjazdu, bo niestety emeryt to jest taki tonący Titanic, a więc niechaj się zdąży wyszaleć, bo drugi raz nie zaproszą nas wcale. 😀