Niektórzy nauczyciele wypracowują własne sposoby na radzenie sobie z dziećmi, ale najwrażliwsi po dwóch latach pracy z agresywnymi klasami zapadają na zespół stresu pourazowego. Jakby wrócili z wojny.
Kto ma strach na twarz wpisany, wojnę przegra. Kto ma miękkie serce, wojnę przegra. Kto nie umie być konsekwentny, wojnę przegra. Kto chce się zaprzyjaźnić z wrogiem, zdobyć go uśmiechem albo lizakiem, wojnę przegra. Kto jest słaby w mowie i głosie, wojnę przegra.
Najważniejsze są pierwsze dwa tygodnie każdego września. Wtedy rozstrzygają się decydujące bitwy na słowa, bąki, beknięcia i ogryzki. Jedna strona wojny ma nieograniczone możliwości, drugiej wolno najwyżej wpisać uwagę do dzienniczka.
Z góry na klęskę skazane są młode kobiety, tuż po studiach.
Stres weteranów wojennych
Tomasz Wojciechowski, psycholog z Fundacji na rzecz Bezpieczeństwa i Współpracy w Szkole „Falochron”, mówi, że nauczyciele utracili władzę w wielu szkołach. Tylko rok temu prawie połowa nauczycieli spotkała się z agresją ze strony uczniów (badania CBOS 2011). I wcale nie chodzi o to, że ktoś im włożył kosz na głowę. Wystarczyło, że uczniowie ignorowali ich polecenia do tego stopnia, że prowadzenie lekcji stało się niemożliwe. Albo używali wobec nich wulgarnego słownictwa. Albo tak długo prowokowali nauczycieli, aż wybuchali gniewem.
Wokół agresji wobec nauczycieli w polskich szkołach (podstawówkach, gimnazjach i liceach) panuje zmowa milczenia. Uczniowie przecież nie pochwalą się przed dorosłymi, że poniżają panią od polskiego czy biologii. Nauczyciele milczą, bo wstydzą się swojej bezradności.
Wojciechowski uważa, że nauczyciele nie potrafią sobie radzić z agresją uczniów, bo nikt ich do tego nie przygotowuje. Niektórzy wypracowują własne sposoby na radzenie sobie z dziećmi, ale najsłabsi, najwrażliwsi po dwóch latach pracy z agresywnymi klasami zapadają na zespół stresu pourazowego. – Ten sam, jaki dotyka weteranów wojennych – tłumaczy psycholog.
– Zachodzą w nich fizjologiczne zmiany. Nigdy się nie uspokajają. Wycofują się z relacji społecznych.
Tresura dzikich uczniów
Przemysław (lat 38), biolog z Gdańska, wie. że w jego mieście są elitarne szkoły średnie, gdzie uczniowie słuchają nauczycieli. Na lekcji panuje spokój. Jednak biolog Przemysław uczy w liceum i gimnazjum, które są na szarym końcu rankingu szkół w Trójmieście. Tu trafiają dzieci, które miały niską średnią w poprzedniej szkole. Biolog zauważył, że oznacza to także z reguły ich niską kulturę osobistą. W tych szkołach nauczyciel nie walczy o autorytet, tylko o godność i przetrwanie,
Uczenie było jego pasją. Kilka lat po studiach pracował na uczelni, ale wolał mieć kontakt z uczniami. Piętnaście lat temu trafił do nieistniejącego już liceum w okrytej złą sławą dzielnicy Stogi, gdzie rządził „Tygrys”, szef lokalnej mafii. Mówi, że praca w tamtej szkole wydawała mu się wtedy trudna, część uczniów pracowała dla „Tygrysa”, wielu miało na koncie wyroki. Ale dziś tęskni za tamtymi czasami, gdy nawet młodociani przestępcy znali granice.
Przemysław najbardziej żałuje, że daje się czasem wciągnąć uczniom w słowne, wulgarne potyczki. Takiej bitwy nauczyciel nie może przegrać, bo straci resztki szacunku u uczniów. Ale nie wolno mu jej też wygrać, bo przestanie szanować sam siebie. Dlatego czasem najlepiej udawać, że się nie słyszało rzuconego tekstu w swoją stronę: „Weź spierd**laj, ch**ju” albo „Idź, ssij pałę”. Kiedyś jednak biolog Przemysław nie wytrzymał. Na soczystą wiązankę od ucznia odpowiedział gwałtownie: „I vice versa”. Uczeń na chwilę zamilkł, potem odpowiedział: „Pan nie ma prawa mnie obrażać”.
Po czterech miesiącach prób uspokojenia na lekcji ucznia czwartej klasy szkoły podstawowej Agacie (lat 38), matematyczce z Warszawy, puściły nerwy. Kiedy poprosiła, żeby był cicho, a on się zaśmiał: „I co mi zrobisz, stara krowo?”, złapała go za ucho i wyprowadziła z klasy. Wyszarpała go za to ucho na korytarzu, pilnując jednocześnie, żeby nie wejść w zasięg oka kamery zawieszonej pod sufitem. Od tego dnia krnąbrne dziecko na jej lekcji milczy jak zaklęte, a na przerwie kłania się z daleka. Ale Agata nie jest dumna ze swojego zachowania. Poza tym gdyby chłopiec poskarżył się komukolwiek, miałaby kłopoty. Polski nauczyciel nie ma prawa tknąć ucznia. Ostatnio w jej szkole polonistka chciała przyspieszyć gimnazjalistki marudzące przy wejściu do klasy. Klepnęła jedną lekko w pośladki. Została oskarżona o naruszenie nietykalności uczennicy.
Zdaniem matematyczki Agaty jedyną skuteczną, choć absolutnie niepedagogiczną i nieksiążkową metodą wychowawczą w szkole jest pokazanie, kto ma władzę. Uczniowie muszą wiedzieć, kto na lekcji jest szefem. Mimo wszystko praca w szkole nadal sprawia Agacie frajdę, choć coraz mniejszą. Czasem myśli, że chciałaby już pracować gdzie indziej.
Wuefistka Mirosława (lat 55) z Poznania mówi, że gimnazjum, w którym uczy jest uważane za dobre i stabilne. Ale i tak nie ma dnia, żeby nauczyciele nie prosili jej o interwencję u uczniów z III klasy, której jest wychowawczynią. Ostatnio fizyk, starszy już człowiek powiedział jej: „Ja sobie nie życzę, żeby chłopcy z pani klasy, wchodząc na lekcję, wołali do mnie >>Hello, Kitty!<<„. W dzienniku szkolnym jej klasy roi się od uwag typu: „Uczeń nazwał mnie na lekcji kur**ą”.
Mirosława uczy w szkole już 30 lat i osobiście nie spotkała się z aktem agresji ze strony uczniów. Gwizdek, dres, mocny głos i nieustępliwość sprawiły, że przez lata w swoim gimnazjum zyskała szacunek. Ale wie, że postępowanie z uczniami jest jak tresura dzikich zwierząt. Nigdy nie wolno okazać strachu i słabości, nie wolno powiedzieć: „Nie mogę sobie dać rady”, nawet jeśli to prawda. Inaczej uczniowie, jak dzikie zwierzęta, odgryzą treserowi głowę. A przynajmniej zniszczą samochód, jak chemiczce, której zalali auto farbą olejną, bo nie wpuściła jednego z krnąbrnych uczniów na szkolną dyskotekę.
Oj, dobra, weź przestań
Agata, matematyczka z Warszawy, mówi: – Najważniejsze są dwa pierwsze tygodnie roku szkolnego. Przedstawiam im program na półrocze, wymagania i zasady. Jeśli w tym czasie zapowiem, że zrobię kartkówkę, a potem jej nie zrobię, jeśli zadam pracę domową, a jej nie sprawdzę, jeśli nie wpiszę zapowiedzianej uwagi, to koniec ze mną. Zniszczą mnie. Do końca roku będę miała hałas i niesubordynację na lekcji. Bedą mnie testować, posuwać się po kroczku do przodu, zbadają, gdzie są moje granice wytrzymałości.
Ale nigdy nie wolno opuszczać gardy, nawet po tych dwóch tygodniach. Nauczyciel musi być przebiegły i inteligentny przez cały rok. Ostatnio zwyciężyła ping-pong słowny z liderem
w jednej z klas gimnazjalnych. Poprosiła go, żeby nie jadł na lekcji. Odparł, że nie je, tylko ssie lizaka. Liczył, że się zaczerwienię, spuszczę oczy. – A ja mu dałam paranaukowy wykład, że ssanie z punktu widzenia fizjologicznego też jest jedzeniem – opowiada. – Obśmiałam go w ten sposób, klasa miała radochę, a on odłożył lizak. Od dawna nie mam złudzeń, że nauczyciel może przyjaźnić się z uczniem, być jego przewodnikiem, autorytetem, tutorem. Ja im mówię: „Nie musicie mnie szanować ani lubić. Macie się uczyć”. Są klasy, gdzie się trochę rozluźniam. Nawet jeśli łobuzują, to są dowcipni, inteligentni. Ale przed lekcjami w tych najgorszych czuję dyskomfort psychiczny. Tam zachowuję się inaczej, wbrew swojej naturze. Zamieniam się w sztywniarę, nauczycielkę z PRL. Dzwonek, sprawdzam obecność, pracę domową, żadnych pobocznych, robię swoje i modlę się o dzwonek. To mnie bardzo męczy i wyczerpuje, bo na co dzień jestem miłą i ciepłą kobietą.
Przemysław, biolog z Gdańska: – Wchodzę na lekcję do klasy, gdzie nie jest dobrze. Nie zacznę, jeśli nie wstaną, żeby się przywitać. To zajmuje kilka minut, bo kończą rozmowy, wyłączają empetrójki, w końcu siadamy. Mówię, czym zajmiemy się dziś na lekcji i zawsze jest jęk: „A do czego nam się to przyda?”. Na każdej lekcji stosuję rzutnik multimedialny, żeby uatrakcyjnić zajęcia. Ale to nieważne, cokolwiek bym mówił i pokazywał, zaczyna się harmider. W klasie jest 36 uczniów. Podchodzę do jednego i go uspokajam, ale reszta już gada na całego. Rzucają papiery, gumki, ogryzki, jak dzidzie. Podobnie jest na sprawdzianie. Zwracam uwagę, że ktoś ściąga. Ale 15 innych robi to samo. Nie do opanowania. Najgorsi są klasowi podkręcacze. Czasem udaje się ich spacyfikować, jednak przeważnie zaczynają testowanie. Bekną. Stukną. Rzucą mięsem albo chociaż powiedzą do mnie: „Oj, dobra, weź przestań”. Podchodzę do nich i zastanawiam się, co zrobić, jak zareagować, żeby go nie poniżyć, nie złamać jego praw, ale nie stracić też twarzy. A lekcja ucieka. Bywają jednak momenty, gdy obojętnieję na ich zachowanie. Nazywam to zamykaniem się w słoiku edukacyjnym. Odrywam się, czuję, że nie dam już więcej rady, jestem z nimi, ale mnie nie ma. Najbardziej współczuję młodym nauczycielom, tuż po studiach, szczególnie kobietom. Dla nich pierwszy rok pracy w gimnazjum jak moje to walka o życie. Nauka spada na plan dalszy. One po dzwonku na lekcję mają strach w oczach. Idą do klasy powoli, widać, że się modlą o siły, potem płaczą na przerwie w pokoju nauczycielskim. Często zdarza się, że rezygnują po roku z pracy, idą do podstawówek, bo myślą, że tam bezpieczniej. Albo w ogóle odchodzą z zawodu.
Bezradny funkcjonariusz
Nauczyciele Przemysław, Mirosława i Agata mówią, że są bezradni, bo nie mają żadnych narzędzi dyscyplinujących uczniów.
Polski nauczyciel może: dać uczniowi uwagę do dzienniczka, wpisać uwagę do dziennika szkolnego, zawiadomić wychowawcę, pedagoga, dyrektora, rodziców.
Polski nauczyciel nie może: obrazić ucznia słowami, dotknąć go fizycznie, wyprosić z klasy, nie wpuścić do klasy, jeśli się spóźnił, wybiec za nim z klasy, jeśli uczeń wyszedł z lekcji trzaskając drzwiami, bo nie może na sekundę zostawić uczniów samych w klasie.
Biolog Przemysław tłumaczy, że nie może zrobić karnej kartkówki rozwydrzonej klasie, bo uczniowie mogą się poskarżyć rodzicom na jego niehumanitarne zachowanie. Czasem najbardziej rozrabiających uczniów zostawia po lekcji, bo chce ich zapytać, dlaczego się tak zachowują. Przeważnie milczą obrażeni. Bywa, że o zachowaniu klasy na lekcji zawiadamia dyrektora szkoły. Ten musi powiadomić rodziców i zorganizować zebranie w sprawie zachowania się ich dzieci. Najbardziej straci na tym biolog, który będzie musiał zostać w szkole.
Polski nauczyciel jest funkcjonariuszem państwowym. Obrażony przez ucznia może zawiadomić policję. Ale rzadko nauczyciele korzystają z tego prawa. Wuefistka Mirosława zna przypadek wyzwanej nauczycielki, która zawiadomiła policję. Uczeń stanął przed sądem rodzinnym, trafił do ośrodka opiekuńczego i wyleciał ze szkoły. Ale biolog Przemysław mówi: „Przecież na każdej lekcji spotykam się z kilkunastoma przypadkami agresji słownej. Do każdego mam wzywać policję? Już widzę, jak pędzą na sygnale”. Agresywnego ucznia można ostatecznie wyrzucić ze szkoły. Będzie przerzucany jak gorący kartofel do kilku placówek, aż w końcu nigdzie go nie będą chcieli”. Jeśli szkoła, z której wyleciał pierwszy, była jego rejonową, będzie musiał do niej wrócić.
Wyrzucanie uczniów nie jest jednak dobrze widziane. W szkołach panuje niż demograficzny, dyrektorzy obniżają poziom edukacyjny, żeby zgarnąć jak największą liczbę uczniów. Żeby dostać się do liceum, w którym uczy biolog
Przemysław, na egzaminie gimnazjalnym wystarczy przekroczyć próg 50 punktów. Do najbardziej prestiżowego liceum w Gdańsku próg wynosi 150 punktów. Biolog: – Tak naprawdę, żeby móc normalnie pracować, próg u nas powinien wynieść 100 punktów. Ale musimy brać każdego, bo inaczej polecimy na bruk. Problem tylko w tym, że taki uczeń z progiem 50 punktów nie jest się w stanie nauczyć niczego. Nawet jeśli chciałby. Więc, żeby nie wyjść na tępe pośmiewisko klasy, staje się agresywny, bo chociaż w tym jest najlepszy.
Zlizywał własną krew
Dorota, pedagog w jednym z warszawskich gimnazjów, które uchodzi za przyjazne dziecku, pokazuje mi wpisy nauczycieli na temat ucznia x. Pochodzą z jednego roku szkolnego.
„Dzisiaj podczas lekcji biologii X, uczeń II klasy naszego gimnazjum, wyjął z plecaka zapalniczkę i zapałki. Nie chciał ich oddać ani schować. Podpalił kartki w swoim zeszycie oraz ulotkę reklamową. Nie mając innej możliwości, zgasiłam płomień, zamykając zeszyt, przy czym oparzyłam sobie prawą dłoń”.
„X chodzi za dziewczynką ze szkoły podstawowej, nazywając ją przez całą przerwę „łajzą” <<. Nie reaguje na żadne perswazje nauczyciela i odpowiada: >> Co mi może pani zrobić? <<„.
„X całą lekcję żuł kartkę z papieru. Wychodząc na przerwę, opluł tym drzwi”.
„W czasie lekcji matematyki przedrzeźniał nauczyciela. Słuchał głośno muzyki, bryłą mokrego papieru rzucił w tablicę, na której w danej chwili pisałam. Komentował moje uwagi, używając wulgaryzmów”.
„Dziś na lekcji polskiego X w obecności nauczyciela i uczniów wyjął z kieszeni żyletkę i okaleczył swoją rękę, wielokrotnie naciskając skórę przedramienia. Potem próbował ochlapać krwią kolegów i koleżanki, zlizywał własną krew. Nie reagował na prośby i łagodną perswazję nauczyciela. Uciekł na boisko szkolne”.
Dorota: – „Nogi na stole, głośna muzyka na lekcji to była u X norma. Był nieprzewidywalny, to budziło u nauczycieli lęk. Brzydko pachniał, więc uczniowie nazywali go „Śmierdzielem”. Postanowiliśmy wspólnie popracować nad nim. Byliśmy wobec niego łagodni, ale stanowczy. Nasza wuefistka zaopiekowała się nim, pilnowała, żeby się mył, miał klapki i kąpielówki na basen. Mieliśmy dla niego serce, mieszkał w altance działkowej z wiecznie pijaną matką, która nie zamierzała współpracować z nami. Ale lekceważył wszystkich, mnie, nauczycieli, dyrektora, kuratora. Kiedy wchodziłam na lekcję i mówiłam, że będę musiała zadzwonić po policjantkę do spraw nieletnich, mówił do mnie: „Dobra, tylko włącz tryb głośnomówiący, to też posłuchamy”.
Po dwóch latach starań szkoła się poddała. X przeszedł badania psychiatryczne, okazało się, że jest inteligentnym, zdrowym chłopcem, tylko bardzo zdemoralizowanym. Sąd rodzinny nakazał umieszczenie X w młodzieżowym ośrodku wychowawczym. Ale to rzadkie przypadki. Przeważnie tacy uczniowie są odsyłani od wychowawcy do pedagoga, od psychologa szkolnego do dyrektora, przepycha się ich z klasy do klasy, byle jak najszybciej się ich pozbyć.
Dziwak i outsider
Nauczyciele, z którymi rozmawiam, biją się w pierś Polskich Nauczycieli, którzy nie potrafią zapanować nad agresją w szkole, ale trochę sami są temu winni.
Biolog Przemysław: – Nie jesteśmy konsekwentni ani wobec siebie, ani wobec uczniów. Niby mamy jakiś wewnątrzszkolny system, jakieś zasady postępowania z dziećmi, ale prawie nikt się do nich nie stosuje.
Wuefistka Mirosława: – Jeden z trudnych uczniów w mojej klasie niszczy wszystko, co ma pod ręką. Maże ściany, wykręca śrubki z szafek. Nie robi tego, jeśli siedzi w środkowym rzędzie z przodu. Wypisałam w dzienniku apel do wszystkich nauczycieli, żeby go tak sadzali na lekcji. Zrobiłam to przy nim, żeby wiedział, co go czeka. I co? I nic. Żaden z nauczycieli nie respektuje mojego zalecenia. Chłopiec wie, że nic mu nie grozi.
Matematyczka Agata: – Jestem wymagającym, konsekwentnym nauczycielem. Ale klasa przychodzi do mnie po lekcji u nauczyciela Y, gdzie wolno im wszystko. Więc połowę lekcji zajmuje mi zwykle ustawienie ich na właściwe tory.
Biolog Przemysław: – To ja w oczach szkoły jestem dziwakiem i outsiderem. Bo to ja nie pozwalam sobie podskoczyć. I mam przeciwko sobie uczniów, bo wymagam, ich rodziców, bo stawiam jedynki, przez co poniżam ich dzieci, i nauczycieli, bo to przeze mnie ci najgorsi zostaną na drugi rok.
Matematyczka Agata: – Prawda jest też taka, że połowa nauczycieli nie powinna iść do tego zawodu. Nie radzą sobie ze sobą, a co dopiero z uczniami. Wielu wpada w depresję albo agresję.
Choć biolog i matematyczka nie popierali działań byłego ministra edukacji Romana Giertycha, to przyznają, że za jego panowania był największy porządek w szkolnictwie.
Matematyczka Agata: – Porządki Katarzyny Hall były świetne. Nakazała na przykład indywidualizować nauczanie, inaczej mówiąc, pochylać się nad każdym uczniem z osobna. Ale to się może udać tylko w małych grupach, 10-15-osobowych klasach. Jak mam indywidualizować nauczanie w 36-osobowej klasie?
Nauczyciele, z którymi rozmawiam, biją się też w pierś Polskich Rodziców.
W szkole wuefistki Mirosławy pod koniec gimnazjum organizuje się bal. Każdego roku rodzice angażowali się w pomoc. Mirosława: – W tym roku żaden ojciec ani żadna matka nie zgłosiła się do pomocy. Nasze gimnazjum w tym roku kończy 150 uczniów. Mam wrażenie, że rodziców mało obchodzi, co się dzieje w szkole.
Agata: – Jeszcze w podstawówce chodzą, pytają, współpracują. A w gimnazjum nagle następuje cięcie. Jakby myśleli, że ich dzieci kupiły w sklepie dorosłość i odpowiedzialność.
Biologa Przemysława śmieszą rodzice, którzy pytają go, jak mają sobie poradzić z własnymi dziećmi. „Co ja mam państwu powiedzieć? – odpowiada im. – To od was oczekuję rady. Szkoła nie jest od wychowywania, tylko od wspierania”.