Archiwa tagu: medycyna

Polska, to nie jest kraj dla chorych ludzi!

„Eżbieta Witek skomentowała informację o nagrodach przyznanych pracownikom Kancelarii Sejmu, w tym szefowej kancelarii. Agnieszka Kaczmarska dostała łącznie 45 tys. zł.  Przyznałam pracownikom Kancelarii Sejmu, w  tym minister Agnieszce Kaczmarskiej, nagrody z funduszu nagród. Praca, jaką wykonywali przez poprzednie cztery lata, była wyjątkowo ciężka – mówiła marszałek Sejmu Elżbieta Witek”

https://wiadomosci.dziennik.pl/polityka/artykuly/6447669,nagroda-pieniadze-kaczmarska-witek-kancelaria-sejmu-krs-listy.html

Otrzymała za to, że przez dwa lata miała pod kluczem listy do KRS!

Dostała nagrodę za lojalność partyjną i wobec Kaczyńskiego!

Oni wiedzą jak wydoić kasę z budżetu i dlatego tak się upodlają, bo kasa nie śmierdzi!

W swojej kampanii się darli, że wystarczy nie kraść, a potem Szydło wrzeszczała w Sejmie, że te pieniądze im się po prostu należały, a więc doją ile się da.

Nie mogę się nadziwić ich pazerności, kiedy ogłosili, że 2 miliardy złotych przeznaczą na propagandę Kurskiego, aby promował kampanię Adriana, a w Polsce olali społeczeństwo i mają w tyle chorych ludzi na raka!

Mają nas w dupie – te wszystkie dzieci potrzebujące pomocy psychiatrycznej  i dorośli też!

Służba Zdrowia jest niedofinansowana, a oni take kwoty przeznaczają na partyjniactwo, bo chcą dalej kraść bez opamiętania, a także wspomagają Rydzyka, bo żadnego ojca, a złodzieja.

Gdyby nie Jurek Owsiak, to szpitale nie miały by pomp, inkubatorów, aparatów do rezonansu i tomografów!

Ta łachudra Kaczyński bez żadnego trybu,  kiedy kolano zabolało został od razu obsłużony i nawet mu kule do domu dostarczyli, kiedy ludzie żebrzą na jakiś „Zrzutkach” zbierając pieniądze na leczenie siebie, albo chorych dzieci.

Na Facebooku można znaleźć świadectwa ludzi chorych na raka i oni opisują jak są w Polsce traktowani, gdyż są traktowani tragicznie, bo rządzący kradną na potęgę i mają w tyle nasze, zwykłych ludzi problemy! i czytamy:

„Franz Maurer
18 lutego o 11:54
Cześć 😀😎😁🤪,
mam na imię Marcin. Mam 40 lat. Od 5 września 2018 roku jestem osobą chorującą na raka. Chciałbym opowiedzieć Wam pewną historię i przybliżyć choć w małym stopniu z jakimi historiami, My chorzy na raka musimy sobie radzić.

Tak jak napisałem powyżej wszystko zaczęło się właśnie 5 września 2018 w CWZ Canisius-Wilhelmina Ziekenhuis w Nijmegen w jednym z gabinetów lekarskich. Wtedy to właśnie zostałem poinformowany o tym, że na jednym z organów, pojawił się guz, duży, z czopem nowotworowym do żyły głównej. Pierwsze pytanie jakie zadałem lekarzowi brzmiało ile zostało mi czasu. Spokojnym i opanowanym głosem odpowiedział mi, żebym się uspokoił. W zasadzie w tej chwili, wbrew logice i wbrew okolicznościom, byłem wyjątkowo spokojny pomimo informacji, która powinna była mnie zmiażdżyć. Lekarz przedstawił mi plan działania, ale zaznaczył, że w związku z czopem nowotworowym operacja będzie trudna. Zapytałem o skalę trudności od 1 do 10, było 8!!! Hmmm… całkiem grubo… Poinformował mnie również o tym, że komplet dokumentacji zostaje przesłany do innej jednostki ze względu na brak możliwości przeprowadzenia tegoż zabiegu w CWZ. Następne pytanie brzmiało czy zgadzam się wstępnie na operację, odpowiedziałem, że potrzebuję 24h na podjęcie decyzji, co mam zrobić dalej, czy zostać i operować się w Holandii czy wracać do Polski…
Po kilku telefonach i burzy mózgów podjąłem decyzję, że wracam do Polski bo rodzina, bo znajomi, bo u siebie…
Następnego dnia rano dostałem telefon z pytaniem o podjętej przeze mnie decyzji. Poinformowałem lekarza, że jadę do Polski. Życzył mi zdrowia i dużo siły, po czym podał mi swój prywatny numer telefonu i poprosił mnie, żebym go poinformował jak będę po operacji, co oczywiście zrobiłem…
Szczęściem w nieszczęściu było to, że znam język angielski biegle więc nie miałem problemu w rozmowie, tłumaczeniu mi wszystkich tych zawiłych rzeczy związanych z sytuacją i zadawaniu pytań.

I tutaj chciałbym zrobić małą pauzę i komuś podziękować. Mojej Mamie, dlatego, że ganiała mnie pasem, kijem, pałą na korepetycje z angielskiego… Mamo❤️, dzięki…

10 września byłem już w Polsce. Początkowo nic nikomu nie mówiłem tylko zacząłem działać. Trafiłem do lekarza, którego polecił mi znajomy, jest ordynatorem jednego z oddziałów, bardzo dobrym lekarzem i świetnym człowiekiem. Po ustaleniu terminu na badanie CT na CITO pomimo posiadania takowego z Holandii, Pan doktor potwierdził dokładnie to samo i postawił sprawę jasno. Panie Marcinie tej operacji nie jestem w stanie przeprowadzić u siebie. Dostałem skierowanie do kliniki specjalizującej się w trudnych przypadkach tego typu… Zacząłem więc szukać dojścia do Pana profesora, kierownika tejże kliniki. Na szczęście znalazłem, zostałem przyjęty przez niego i po kilku dniach bylem przyjęty na oddział. Pan profesor człowiek orkiestra, miły, zabawny, rzeczowy i bardzo ciekawy… Powiedział no to trzeba się skurwiela pozbyć…
Po dwóch dniach na oddziale i kilku dodatkowych badaniach, przyszedł ten dzień… Dzień pozbycia się skurwiela…
Z tego dnia niezbyt dużo pamiętam, oczywiście po operacji… Natomiast całkiem dużo przed…
Panie pielęgniarki zawiozły mnie na salę operacyjną… Wooowww… Mega… Robi wrażenie…
Tym samym pozdrawiam serdecznie i gorąco wszystkie Panie pielęgniarki… Na sali operacyjnej po ogólnym rozejrzeniu się i zauważeniu sztabu lekarzy, przesympatyczna Pani anestezjolog przedstawiła mi cały plan i zapytała mnie czy mam ochotę może na jakąś muzyczkę przed operacją. Wybrałem Caruso – Andrea Bocellego i Brothers In Arms – Dire Straits… Zanim Pani anestezjolog włączyła wybrany przeze mnie repertuar, życzyłem całemu sztabowi powodzenia… Bo to przecież oni go bardziej potrzebowali ode mnie… Żeby wszystko się udało… Muzyczka się włączyła, a ja zasnąłem…
Operacja trwała ok. 7 godzin…
Po operacji trafiłem na salę intensywnego nadzoru… A dzień później już na normalną…
2 dni po operacji Pan profesor kazał mi wstać z łóżka, a na 3 dzień kazał już powoli chodzić…
Poinformowany zostałem, że wycięte zostało wszystko i czekamy na wynik histopatologii…
I tak po 19 dniach wróciłem do domu z zaleceniami co i jak robić… W wyniku okazało się, że jest to rak jasnokomórkowy…
I tak spędziłem jakiś czas, zdołowany całą sytuacją i bez chęci do czegokolwiek. Nic nie miało sensu, życie kręciło się tylko w trybie zero-jedynkowym, dzień-noc… Nic więcej…
Nie chciało mi się żyć… Ale dzięki pewnej „pszczółce” jakoś powoli się pozbierałem, ale dalej nie do końca…
Po pewnym czasie zrobiłem badania kontrolne, zlecone przez moją Panią doktor rodzinna, którą bardzo szanuje i bardzo lubię…
Okazało się, że muszę stawić się w poradni onkologicznej i przystąpić do programu leczenia…

I tutaj właśnie chciałbym pokazać Wam ile trwało zakwalifikowanie mnie do programu leczenia od momentu pierwszej wizyty w poradni…
Na pierwszą wizytę czekałem 14 dni…
W trakcie pierwszej wizyty dostałem skierowanie na CT…
Kolejne 14 dni na kolejną wizytę…
Druga wizyta z opisem CT i wyznaczenie kolejnej wizyty… z tym, że miałem czekać na telefon do 10 dni roboczych w celu poinformowaniu mnie o następnej wizycie… Chodziło o konsylium lekarskie i zakwalifikowaniu mnie do programu leczenia… Po 10 dniach roboczych brak telefonu. Dzwonię, zostaję poinformowany, że moje papiery są na konsylium i proszę czekać na telefon. Następnego dnia telefon i wyznaczenie terminu za 14 dni…
3 wizyta skierowanie na scyntygrafię kości… i wskazówki od Pani doktor co mam dalej zrobić z wynikami…
Po otrzymaniu wyników udałem się do sekretariatu bo takie były wskazówki… I co? I wyznaczenie terminu na za 14 dni… I wtedy szlag mnie trafił i mnie trochę poniosło… Nagle dało się wyznaczyć termin na NASTĘPNY DZIEŃ!!!
I teraz proszę sobie policzyć ile trwało zakwalifikowanie mnie do programu… Prawie 3 miesiące!!! Tłumaczenie zawsze było jedno bo nie ma lekarzy…

Więc co nasi rządzący pier…olą, że tak ułatwiają życie Nam chorym? Zacznijcie q…rwa słuchać ludzi i wychodzić naprzeciw ich potrzebom bo stosowanie metod propagandy sukcesu, ch…ja daje… Proponuję ruszenie tych przyrosłych do ław poselskich dup, przejechaniu się po ośrodkach i obejrzenie jak wyglądają poczekalnie w szpitalach i przychodniach, a przede wszystkim porozmawiać z pacjentami… Niech włodarze ruszą tymi pustymi q…rwa łbami i wreszcie zaczną dofinansowywać onkologię tak, żeby pacjenci nie musieli szukać środków poza systemem… Pamiętajcie, że My chorzy, jesteśmy tyle samo warci co zdrowi i o wiele więcej od was, oszołomy z Wiejskiej bo w przeciwieństwie do was, wiemy jak działa ten system i jak dużo Nas to kosztuje!!!
Nie piszę tego, żeby coś od kogoś chcieć… Chcę tylko pokazać, że jesteście bandą idiotów, pławiących się w sukcesie waszych kłamstw i naginaniu rzeczywistości… Dajcie więcej 🖕🖕🖕Kurskiemu to podkręci wam propagandę, a to dno 🖕🖕🖕Lichocka następnym razem niech włoży sobie palec głęboko w dupę… Życzę serdecznie tej pani, nauczenia się empatii w stosunku do ludzi, o których tu piszę… Empatii w stosunku do Nas, „ONKOLOGICZNYCH”… Nawet nie zdaje sobie sprawy ta dama, co My przeżywamy z każdym badaniem i z każdą wizytą…

I nie chce mi się pisać o waszym budżecie i ile to pieniędzy na służbę zdrowia jest w nim ujętych… Bo to też naginanie… Wystarczy znać się odrobinę na ekonomii i wiedzieć cokolwiek o inflacji czy zmianach cen świadczonych usług czy nowych terapii lub sprzętu… Ale co tam, dalej karmcie patologię dając im 500+ bo My mamy was w dupie, a oni na was zagłosują… Chory nie znaczy martwy, proszę o tym pamiętać…

P.S. A od profesora Grodzkiego to się serdecznie odpier…niczcie bo w przeciwieństwie do was, ciule z PiS, PO, CZARNI, W KROPKI, zna ten system od skalpela… Jakby co to nie byłem pacjentem profesora Grodzkiego, żeby nie było… Mało tego nawet nie byłem w Szczecinie…
Przypomniałem sobie jeszcze o jednej wyjątkowo parszywej rzeczy… Przestańcie wreszcie finansować tego pasożyta z Torunia… I całą resztę tych purpurowych byków…

Pozdrawiam
Marcin vel Franz Maurer

Dziękuję wszystkim dobrym ludziom, których spotkałem na swojej drodze podczas tych złych dni i którzy zawsze są…
Mojej Mamie❤️, Wełnie, Alicji, Ani, Gosi, Beacie D., Irminie, Samancie, dwóm pszczółkom N&J, Grigowi – twardy gość i zna życie jak mało kto, mój taki brat, Kamilowi, Tomkowi, Danielowi, Kamilowi, Dzięciołowi, Pani doktor rodzinnej, Panu lekarzowi w Holandii, Panu ordynatorowi, Panu profesorowi, Paniom pielęgniarkom z oddziału, Paniom salowym, Paniom i Panu onkologom z przychodni, Paniom pielęgniarkom z przychodni(oprócz jednej, wkurzyła mnie tekstem) i wielu innym ludziom, których z imienia lub opisu nie wymieniam… I mojemu durnowatemu piesełowi, który mnie wkur…za jak mam zły humor… 🙂
A przepraszam jednej Pani onkolog wyjątkowo dziękuję za jedno zdanie, którym obudziła we mnie znowu słońce🌞… To dla Pani ❤️…

I DODATKOWO WSZYSTKIM, ALE TO WSZYSTKIM TYM, KTÓRYCH SPOTYKAM NA KORYTARZACH PRZYCHODNI I SZPITALA, WSPIERAJĄCYCH SIĘ JAK TYLKO MOGĄ… 3MAJCIE SIĘ… 💪💪💪DAMY RADĘ!!!💪💪💪

Chciałbym jeszcze tak na koniec wspomnieć tych, których już nie ma i którzy przegrali…
😢Mojego Tatę, 😢Małego – mojego najlepszego przyjaciela i 😢Pana Jurka – takiego trochę wujka…

Dziękuję za przeczytanie…🙂

Jeżeli chcecie, możecie udostępnić, a jeżeli nie to nie… 😊😁🤪😎”.

Znalezione obrazy dla zapytania: onkologia klejki

Doszłam do ściany!

Znalezione obrazy dla zapytania mam dość choroby matki

Przedwczoraj był Dzień Cukrzyków i chyba nigdy nie pisałam, że choruję na cukrzycę typu II.

Biorę leki, ale uważałam się za gierojkę i nie zniszczalną, a więc lekceważyłam swoją chorobę, aż do momentu, kiedy zauważyłam swoje kiepskie samopoczucie.

Objawiało się to kompletnym wycieńczeniem, nawet po dobrze przespanej nocy – arytmią serca, oraz bólami głowy w okolicach potylicy, a także miewam zawroty głowy.

Biorę leki zapisane przez lekarzy systematycznie, ale w wielu sytuacjach one mi nie pomagają, kiedy wkrada się stres.

Mam nerwowy czas, bo Mama choruje na raka i od dwóch lat nie wstaje z łóżka.

Od dwóch lat żyję na telefonie i w pogotowiu!

Trzeba wiele wykonać przy niej zabiegów i robimy to, ale resztkami sił, a ja sama ich już w sobie nie mam.

Nie ma w Polsce takiego zastrzeżenia, że jeśli opiekun jest poważnie chory, to nie powinien zajmować się umierającym rodzicem i ten opiekun nie ma żadnej w Polsce ochrony i żadnej pomocy.

Przedwczoraj – na łamach reportażu wypowiedział się dziennikarz – Michał Figurski, który wiele lat lekceważył swoją cukrzycę, aż dopadł go wylew krwi do mózgu i zdałam sobie sprawę z tego, że i mnie to też może czekać.

Cierpię na arytmię, podwyższony poziom cukru, bóle głowy, zawroty, bóle kręgosłupa, a nasza Matka jak Lenin żyje wciąż dwa lata od diagnozy i potrzebuje pomocy 24 h!

Mój Mąż ma na stanie swoją Matkę – panią po 80 -tce. Gotuję dla niej obiady, bo sama sobie już nie ugotuje.

Jest hipochondryczką i humorzastą kobietą – wiszącą na telefonie.

Wydzwania do Męża po 10 razy dziennie – wymusza wszystko, choć Mąż jest na każde jej zawołanie.

Oboje uwikłani jesteśmy w starość swoich rodziców, a za chwilę przyjdzie czas na nas.

Nikt nie myśli aby oddać staruszków do instytucji, bo w Polsce absolutnie nie ma takiej pomocy, bo nasze Państwo nie działa w tym temacie.

Nie wiem jak jest w innych krajach Europy, ale czytam w wielu miejscach, że to funkcjonuje!

Depresje, choroby układu krążenia i inne dolegliwości związane ze stresem sprawiają, że dzisiejsze 60-latki mogą być pierwszym pokoleniem żyjącym krócej niż ich rodzice.

Sama jadę na antydepresantach od lat, ale się rodzinie nie skarżę.

Medycyna na wysokim poziome sprawia, że nasi chorzy rodzice żyją przynajmniej o 15 lat dłużej, analogicznie jak to było dużo wcześniej, kiedy ludzie umierali w wieku 60/70 lat.

Teraz dzięki medycynie dożywają w różnym stanie do 90 – ki, a my 60 latkowie musimy się nimi zajmować, bo nasze państwo nie daje żadnej pomocy w tym, jakże trudnym temacie.

Kto nigdy nie opiekował się starością, to ten nigdy nie zrozumie dylematów dzieci zniewolonych przez chorobę rodzica.

Przeczytajcie ile dramatów jest w rodzinach, kiedy śmierć nie przychodzi szlachetnie – w porę!

Stare dzieci starszych rodziców – nie są bohaterami, są zmęczeni.
Praca, własne dzieci i starzy rodzice – wymagania, którym mogą sprostać tylko bohaterowie. Ale stawia się je wszystkim. Cena, którą płacą, jest wysoka. W Polsce od dzieci wymaga się opieki nad starymi rodzicami. Kiedy nadchodzi ten moment i starość lub choroby odbierają im samodzielność, zaczyna się problem. Czy dorosłe dzieci dają radę, czy nie? Jakie mają możliwości? O trudnych wyborach opiekunów – pisze Monika Kaczyńska.
Kiedy Marta słyszy o biletach do kina za 5 zł dla seniorów, siłowniach na wolnym powietrzu i kawiarenkach, dostaje piany na ustach. – Senioralia – sralia – tylko, że jak naprawdę trzeba się zająć starym człowiekiem, system jest bezradny – mówi i doskonale wie o czym. W blokowym mieszkaniu na jednym z poznańskich osiedli mieszka z dwojgiem dzieci, a od kilkunastu miesięcy z dwojgiem schorowanych, niemal kompletnie niesamodzielnych rodziców. I jest na skraju wytrzymałości nerwowej. 
– Nie miałam innego wyjścia – opowiada. – Musiałam ich wziąć do siebie. Ale to jest złe rozwiązanie. Nie wiem, jak długo to wytrzymam. Marta należy do tzw. pokolenia kanapkowego. Sama dobiegająca 60. wciąż jeszcze pracuje, z jednej strony przytłaczana powinnościami wobec dorosłych, ale jeszcze nie żyjących samodzielnie dzieci, z drugiej – powinnościami wobec rodziców.
Opieka nad starszymi osobami wcale nie jest taka łatwa i kolorowa jak w reklamach – To zupełnie nowe zjawisko – zwraca uwagę prof. Anna Michalska, socjolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. – Jest związane z wydłużającym się życiem.
Pokolenie to nazywane również pokoleniem przegubowym podlega silnej presji z obu stron. Dopóki starzy rodzice są względnie samodzielni, a dorosłe dzieci także żyją swoim życiem, wszystko jest w porządku.
Gdy jednak starość lub choroby odbierają najstarszemu pokoleniu samodzielność, zaczyna się problem. I organizacyjny, i etyczny, i psychologiczny. Dotyczy to coraz większej grupy osób. I z danych wynika, że w ciągu najbliższych lat będzie ona jeszcze liczniejsza. – W Polsce wciąż rodzina znajduje się wysoko w hierarchii wartości – mówi prof. Anna Michalska. – Otoczenie oczekuje, że dzieci zajmą się rodzicami w podeszłym wieku, jakby oddając im trud, który włożyli w wychowanie. Zdawanie się w tej kwestii na instytucje jest wciąż oceniane negatywnie. Na własnej skórze odczuły to dwie poznanianki, które opowiadają, jak radzą sobie ze zniedołężnieniem rodziców.
 Obawa przed negatywną oceną dalszej rodziny i przyjaciół to jedno. Druga sprawa to dostępność i jakość instytucjonalnej opieki. Oczekiwanie na miejsce w domu pomocy społecznej w dużym mieście trwa przeciętnie około roku. Czasem dłużej.
Usługi opiekuńcze, świadczone w domu, maksymalnie przez 8 godzin dziennie bardzo często nie rozwiązują problemu. Ostatecznie więc odpowiedzialność za starych i niedołężnych spada na ich także, co tu kryć, starzejące się dzieci.
Gdy Marta skończyła pięćdziesiątkę, jej rodzice cieszyli się dobrym zdrowiem. Fakt, że mieszkali w oddalonym o ponad 200 kilometrów Wrocławiu, nie stanowił problemu. Stały kontakt telefoniczny, weekendowe odwiedziny raz na miesiąc i bratanek na miejscu, który w razie konieczności przyniósł cięższe zakupy czy dokonał drobnych napraw, załatwiały sprawę.
Kilka lat temu u matki Marty rozpoznano nowotwór. Wkrótce ojciec stał się bardziej roztargniony niż zwykle. Najpierw tłumaczono to stresem, później zmianami związanymi z wiekiem. Kiedy po raz kolejny siedem razy wychodził do kiosku i wracał z kolejnym egzemplarzem tego samego numeru gazety, a ze sklepu przynosił siódmą w ciągu dnia 20-dekagramową paczkę wędliny, stało się jasne, że sprawa jest poważniejsza.
Badanie lekarskie tylko potwierdziły przypuszczenia – choroba Alzheimera. Liczba chorych na chorobę Alzheimera czy z poważnymi, utrudniającymi codzienne funkcjonowanie zmianami wzrasta z wiekiem Wraz z jej postępami Marta traciła kolejne części swojego życia. Zaczęło się od weekendów. – W piątek po pracy wsiadałam w samochód i gnałam do Wrocławia – opowiada. – Tam prałam, sprzątałam, załatwiałam, co konieczne.
Wracałam w niedzielę wieczorem, a w poniedziałek do pracy. Ale sytuacja z każdym miesiącem była coraz gorsza. Choroba ojca Marty postępowała, a coraz mniej sprawna matka po kilku operacjach przestała dawać sobie radę. – Nie była w stanie go upilnować. Znikał z domu, gdy była w toalecie, później przyprowadzali go obcy ludzie – wspomina Marta. – Wtedy, kiedy jeszcze to i owo kojarzył i był w stanie się podpisać, postanowiłam go ubezwłasnowolnić, choćby po to, by kiedy całkiem straci kontakt z rzeczywistością, móc umieścić go w domu pomocy społecznej.
Gdy o tym fakcie dowiedziała się dalsza rodzina, prawie Martę zlinczowała. – Nasłuchałam się, że chcę się ojca pozbyć, że chodzi mi o jego mieszkanie. Wyrodna córka to było najłagodniejsze określenie, z jakim się spotkałam. Padały wiele gorsze – mówi kobieta. Doroty, która przez trzy lata opiekowała się chorą na chorobę Alzheimera matką, wcale to nie dziwi. – Oczekuje się od nas postawy heroicznej – twierdzi. – Tyle że nikt, kto tego nie przeżył, nie jest w stanie sobie wyobrazić, jaka to przytłaczająca odpowiedzialność.
Matka Doroty od ponad roku jest pensjonariuszką domu pomocy społecznej. Dorota odwiedza ją kilka razy w tygodniu. Czasem matka nawet ją poznaje. I choć starsza pani, gdy jeszcze częściej była świadoma, sama zdecydowała o przeprowadzce, okres oczekiwania na miejsce Dorota wspomina jak nieustający koszmar. – Mieszkałyśmy po sąsiedzku – opowiada. – Kwestie techniczne – zakupy, sprzątanie, podawanie leków cztery razy dziennie to nie był problem. Tylko ten strach.
Bałam się oddalić od domu, bo matka może mnie potrzebować. Co noc budziłam się kilka razy i biegłam do okna sprawdzić, czy pali się u niej światło. Po tym, jak o trzeciej w nocy zadzwonili sąsiedzi, że mama w koszuli nocnej stoi na klatce schodowej i nie może wejść do mieszkania, prawie w ogóle przestałam sypiać.
Tylko dzięki ośrodkowi dziennego pobytu, do którego odprowadzałam mamę, mogłam w ogóle pracować. Ale i tak byłam u kresu sił. Czego bałam się najbardziej? Że z jakiegoś powodu trafię do szpitala, a mama zostanie sama – bez opieki, bez leków, kompletnie zagubiona i bezradna – wyznaje. – Dopiero kilka miesięcy po przeprowadzce mamy do DPS-u, na nowo odkryłam spacery, spotkania ze znajomymi, wyjścia do kina.
Zwyczajne rzeczy, które przez ostatnie lata były dla mnie niedostępne. Wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć, że znów mogę wrócić do domu, o której chcę. Jak nastolatka spuszczona z rodzicielskiego oka – śmieje się. Najbardziej bałam się, że trafię do szpitala i matka zostanie bez opieki Marta po pracy pędzi prosto do domu. Zajęcia sportowe, kurs językowy, koncerty skończyły się wraz ze sprowadzeniem rodziców pod własny dach. Zresztą nie tylko to. Do piwnicy trafił ulubiony fotel i kilka kartonów z książkami. – Moje życie zostało zredukowane do 11 metrów kwadratowych – mówi. – Największy pokój oddałam rodzicom, bo w innym nie zmieściłoby się szpitalne łóżko dla ojca, stół z krzesłami i balkoniki dla obojga, dzięki którym mogą się poruszać.
W drugim pokoju mieszkają synowie. Mnie został ten najmniejszy. Nie dość, że nie mam praktycznie własnego życia poza domem i pracą, to nawet nie mam swoich ulubionych mebli. Są dni, kiedy mam ochotę wyjść z domu i więcej nie wrócić. I najgorsze, że tak już będzie. Z jednej strony presja społeczna, z drugiej działanie systemu opieki społecznej stawia takie osoby jak Dorota przed dramatycznymi wyborami.
Choć zakładała, że prędzej czy później rodzicami będą musiały zaopiekować się instytucje, bo ona sama nie da rady, życie pokazało, że sprawa jest znacznie bardziej złożona. – Ojciec i tak nie ma już kontaktu z rzeczywistością, nie sądzę, żeby w ogóle orientował się, gdzie jest – mówi Marta. – Ale matka, w żaden sposób niepogodzona ze starością, chorobą i ograniczeniami, jakie się z tym wiążą, nie godzi się na przeprowadzkę do domu pomocy społecznej. A ja przecież się nie rozdwoję. Żeby w ogóle się nimi zająć, muszę ich mieć w jednym miejscu. Jedyne możliwe to moje mieszkanie – dodaje zrezygnowana. Liczba chorych na chorobę Alzheimera czy z poważnymi, utrudniającymi codzienne funkcjonowanie zmianami otępiennymi wzrasta wraz z wiekiem, Polacy żyją dłużej. Ale ostatnie lata życia większości upływają na zmaganiu się z chorobami. – Medycyna przedłużyła człowiekowi życie – zauważa Dorota. – Ale dłuższe życie nie oznacza zachowania zdrowia. To, co nazywa się ofertą dla seniorów – te wszystkie kluby, kawiarenki, festiwale to propozycje dla sprawnych 60-70-latków.
Tym o dwadzieścia lat starszym potrzeba opieki medycznej. A tej praktycznie nie ma. Lekarze gerontolodzy to specjaliści rzadsi niż złoto. W liczącym blisko 850 tysięcy mieszkańców Poznaniu i powiecie poznańskim takich specjalistów jest zaledwie kilku. W całym Lesznie czy Koninie przyjmuje jeden taki lekarz. Nie ma też wielu wyspecjalizowanych opiekunów.
Znalezienie kogoś, kto choćby na kilka godzin zostałby z chorym na Alzheimera, graniczy z cudem, o kosztach nie wspominając. A opiekujące się schorowanymi rodzicami dzieci też się starzeją. I też mają swoje, także medyczne potrzeby. I proste marzenia: urlop, zakupy bez obawy o to, co się dzieje w domu, wizyta u fryzjera. W Polsce to na ogół marzenia ściętej głowy. – Gdybym wiedziała, że raz w roku mogę oddać rodziców na dwa, trzy tygodnie do ośrodka, w którym będą mieli opiekę i wyjechać do sanatorium…- rozmarza się Dorota. – Na Zachodzie takie rozwiązania są powszechne, u nas traktuje się je jak fanaberię. Poza tym są jeszcze moi synowie. Dotąd cierpliwie znoszą wszystkie uciążliwości i solidarnie na zmianę śpią na łóżku polowym. Ale jak długo? Czasem myślę, że spełniam obowiązek wobec rodziców ich kosztem – wyznaje.
Poczucie życia w potrzasku jest typowe dla pokolenia kanapkowego. W jego przedstawicielki (bo wciąż funkcje opiekuńcze spadają przede wszystkim na kobiety) miotają się między pracą, rodzicami a wnukami. Płacą za to wysoką cenę. Depresje, choroby układu krążenia i inne dolegliwości związane ze stresem sprawiają, że dzisiejsze 60-latki mogą być pierwszym pokoleniem żyjącym krócej niż ich rodzice. Uwalniając dzieci od swojej starości. 

Czytaj więcej: https://gloswielkopolski.pl/stare-dzieci-starszych-rodzicow-nie-sa-bohaterami-sa-zmeczeni/ar/1021439


Z pamiętnika starszej lekarki!

 

Wczoraj pisałam, że udałam się powtórnie do lekarza.

Udałam się do dermatologa, gdyż trapi mnie nieprzyjemna wysypka.

Było w poczekalni z sześć osób  i ja byłam w tej kolejce ostatnia.

Lekarka jest gadatliwa i z każdym pacjentem lubi sobie powymieniać myśli i trwa to dość długo, co jest dla mnie denerwujące, ale trudno się mówi i siedzi się w kolejce cierpliwie.

Kiedy przyszła moja kolejka po godzinnym czekaniu, to byłam szczęśliwa, że wchodzę do gabinetu, mając nadzieję, że mnie lekarka nie zagada.

– Dzień dobry – rzekłam.

– Dzień dobry i pytanie jak się nazywam.

– Tak i tak – odpowiedziałam.

– Niech siada – usłyszałam i usiadłam na starej kozetce, bo krzesełka „ni ma” w gabinecie.

Odbywa się szukanie mojej karty i to trwa dość długo. Czekam!

I nagle!

– Wie pani, że mnie opluli w Internecie?

Zrobiłam wielkie oczy i się skupiłam na dalszą opowieść.

– Tak, tak w Internecie napisali, że jestem wiedźmą, niedouczoną, wariatką i to, że biorę łapówki.

Powiedziałam grzecznie, aby się nie przejmowała, bo ludziom się nie dogodzi i tyle.

Chciałam, aby skupiła się na mnie, ale nie!

Przyłożyła rękę do buzi i tak cicho mi opowiadała tą historię, że ja absolutnie jej nie słyszałam i parę razy poprosiłam o powtórzenie.

Spytałam gdzie te wpisy są, to sobie zajrzę i okazuje się, że na FB – „Nie polecam”.

To była znowu dziwna sytuacja u lekarza i tylko się zastanawiam dlaczego takie opowieści padają w kierunku mojej osoby. Chyba wzbudzam zaufanie ha ha.

Oczywiście zajrzałam na FB i faktycznie ludzie pod swoim nazwiskiem zwyzywali biedną lekarkę, a ona mi powiedziała, że chyba całe miasto jej nienawidzi.

Trudno być osobą publiczną w dzisiejszym świecie, kiedy to każdy na każdego może wylać wiadro pomyj.

Wniosek jest taki, że Internet, to jest miejsce gdzie można znaleźć przyjaciół, ale i wrogów, bo ludzie w sieci potrafią być niesamowicie okrutni i wychodzą z nich najgorsze instynkty! 

Smutne to i tylko mnie dziwi, że hejt na lekarkę był w 2015 roku, a Ona wciąż o tym opowiada, ale w zasadzie trudno się dziwić, bo to, co okrutne pamięta się na zawsze.

Ludzie latają w kosmos, a tu na Ziemi medycyna jest bezradna!

Opowiem Wam pewną historię, ale to nie będzie miła historia.

Pamiętam, że kiedy byłam małą dziewczynką, to usłyszałam z opowieści rodzinnych, że moja Babcia – Matka mojego Ojca wmówiła sobie, że choruje na raka i ze strachu skoczyła do studni i się utopiła, bo tak bardzo bała się choroby.

Moja Mama mi powiedziała, że Babcia wcale nie miała raka, a tylko sobie go wmówiła i tak z taką opowieścią żyłam lata.

Pocieszałam się, że w rodzinie nie było przypadków tej strasznej choroby i wierzyłam, że genetycznie nikt na nią nie zachoruje.

To była komfortowa sytuacja, bo miałam nadzieję, że każdy z rodziny może umrzeć na każdą inną chorobę, ale nie na tego gada, którzy robi spustoszenie w organizmie. To taka marna pociecha, a jednak!

Moja Mama 14 stycznia skończyła 85 lat i nagle przed świętami dostała bardzo mocnych boleści. W prawym boku bardzo ją bolało – nie do zniesienia.

Szpital więc i badania. Okazało się, że ma w sobie, na wątrobie wielkiego guza. Guz jest większy niż mandarynka i do tego nie operacyjny.

Po rodzinie poszła wielka troska o Mamę. Wszyscy pomagamy i wspieramy jak tylko możemy. Odciążamy, pocieszamy, troszczymy się.

Nasze zachowanie jest przyzwoite, bo nikt z nas nie mówi Mamie banałów, że będzie dobrze, skoro wiemy, że dobrze nie będzie.

To jest tylko kwestia czasu, że zdrowie Mamy posypie się w strasznym tempie.

Uważam, że zachowujemy się wszyscy godnie i w rozmowach odciągamy Mamę od złych myśli, zagadując Ją na różne tematy, by tylko nie rozmawiać o chorobie.

To jest trudne bardzo, ale trzeba przyznać, że Mama jest cholernie dzielna, ale do dzisiaj.

Dzisiaj pojechała do szpitala i będę jej robić biopsję w celu ustalenia dalszego, zachowawczego leczenia. Biopsja może spowodować krwotok i dlatego dziś pożegnałam się z Mamą jakbym już nigdy nie mogła tego zrobić, bo i ja się boję, że to będzie ostatnie przytulenie.

Jest już wieczór i Mama jest po zabiegu. Na szczęście nie było krwawienia. Uf…

Jest mi ciężko i jest mi źle i może dlatego o tym piszę, aby się wzmocnić przed nieuchronnym.

Może być tak, że Mama będzie miała jeszcze szansę na wiele dni i o to w myślach proszę.

Morał jest z tego taki, że moja Rodzina nie jest wolna od raka i każdy z nas może zachorować, a ja tak strasznie boję się poddać badaniom. Służba zdrowia jest przeze mnie znienawidzona, co mnie gubi. Nie lubię robić badań i nie lubię lekarzy i tej całej biurokracji i niech mnie śmierć zabierze we śnie!

Przeczytajcie!

W „Newsweeku”: Ma 33 lata, umiera na nowotwór. Opowiada, czego sobie nie życzy umierający.

Czasami tak mnie pochłania myślenie o umieraniu, że zapominam o życiu. Zaraz, zaraz, przecież ja jeszcze żyję – chora na nowotwór 33-letnia Aneta Żukowska, filozofka i antropolożka kultury, mówi, czego sobie nie życzy umierający.

Newsweek: Czy myśl o śmierci można czymkolwiek zagłuszyć? Czy jest pierwszą, jaka przychodzi po przebudzeniu, i ostatnią przed zaśnięciem?

ANETA ŻUKOWSKA: Wszystko, co robię, jest już w kontekście śmierci. Wszelkie decyzje, jakie podejmuję i jakich nie podejmuję. Wolałabym robić już tylko to, na co mam ochotę, jednak nie chcę, żeby moje życie stało się całkiem odmienione, bo to dobre życie. Uwielbiam je. Tyle że sytuacja jest wyjątkowa. Czasami więc przychodzi taka myśl: „Daj sobie spokój z pracą, przecież umierasz! Nie zajmuj się banalnymi rzeczami, nie marnuj czasu, wyjedź!”. Chciałabym poznawać więcej ludzi, przeczytać i napisać więcej książek. I bawić się! Mieć tak zwane życiowe flow, nie czuć lęku, nie mieć poczucia utraty czasu i tego, że coś mnie zatrzymuje.

Aneta, rocznik ’83, chora na nowotwór, czwarty stopień zaawansowania – taki był podpis pod twoim portretem, który został nagrodzony w tegorocznym Grand Press Photo. Ty tam półnaga, bez włosów, z papierosem. Jakie były reakcje?

– Nikt nie skrytykował. Inna sprawa, że jestem teraz pod kloszem, mnie się nie mówi nic przykrego. Jeśli chodzi o palenie (Aneta wyciąga paczkę tytoniu, skręca papierosa i wychodzimy na zewnątrz, żeby mogła się kilka razy zaciągnąć), lekarz powiedział, że w moim stanie nie muszę już z niczego rezygnować. A sesja zdjęciowa to był pomysł na oswojenie się z tym, jak wyglądam. Stanęłam ze sobą twarzą w twarz. Taka wtedy byłam, po chemii, nastawiona ku śmierci. Teraz, w przerwie między chemiami, włosy mi odrosły i nie widać po mnie, że jestem śmiertelnie chora. Ale już tego nie ukrywam.

Na początku ukrywałaś?

– I strasznie mnie to ukrywanie irytowało. Założyć chustkę? Czy czapkę? To niewygodne, a to wkurzające. Ale dopóki sama sobie nie poradziłam z informacją o chorobie, nie chciałam nikomu pokazywać łysej głowy ani z nikim o tym rozmawiać. Udawałam, że to z powodu zmiany stylu nie mam już długich włosów, sukienek i delikatnego makijażu. Kupiłam czerwoną szminkę i kurtkę ze skóry. To był taki rodzaj samoobrony, żeby nikt nie mówił, jaka ze mnie biedna chora kicia. Żeby nikt się nade mną nie litował. Nie zniosłabym tego.

Ale w końcu trzeba było powiedzieć rodzinie, przyjaciołom?

– Wykorzystałam listę mailingową, wszystkim równocześnie przesłałam tę samą treść. Może to wydaje się zimne, ale tak było łatwiej. Nie chciałam rozmawiać, bo najpierw musiałam to sobie gruntownie przemyśleć. Pisząc do wszystkich o tym, co mi jest, w żartobliwym tonie poinformowałam, czego sobie teraz nie życzę.

A czego sobie nie życzysz?

– Pocieszeń w rodzaju: „Będzie dobrze”. Za to byłabym w stanie zagryźć. Jeśli ktoś nie wie, co powiedzieć, niech już lepiej nic nie mówi. Choć może to tylko mnie takie puste pocieszenia działają na nerwy? Może inni chorzy tego potrzebują? W szpitalu słyszałam, jak jedna pani w peruce mówiła drugiej pani w peruce: „Będzie dobrze”. Albo: „Trzeba to jakoś przeżyć”. Pomyślałam: „Jak TO przeżyć? Co przeżyć? Własną śmierć?”. Wolę takich rzeczy nie słuchać. W ogóle nie zaczynam rozmów z innymi chorymi. Boję się.

http://www.newsweek.pl/polska/spoleczenstwo/umierajac-na-nowotwor-czego-sobie-nie-zyczy-umierajacy-co-opowiada-aneta-zukowska,artykuly,402304,1.html

Medycyna naturalna dla Seniora!

Dobry wieczór. 🙂

Dzisiaj wpadła mi w oczy strona na Facebooku Pana Michała Tombaka, który udziela wielu rad jak samemu leczyć się naturalnymi metodami, bez użycia chemii.

Wpadłam w te porady jak śliwka w kompot i bardzo zainteresowała mnie kuracja cytrynowa, która przeznaczona jest dla Seniorów.

Pan Michał wydał sporo książek na ten temat, a ja zostawiam na blogu receptę kuracji cytrynowej. Postanowiłam z mężem od jutra ją stosować.

Ciekawa jestem, czy wierzycie w takie porady, a może stosujecie i pomagają, bo bardzo ważne jest co jemy i jak się odżywiamy.

Największe tajemnice zdrowotne są w składnikach, które mamy w domu, albo możemy je kupić za grosze. Ważna jest systematyczność, a więc do dzieła od jutra.

Michał Tombak

 „Michał Tombak, właśc. Michaił Borisowicz Tombak[1] (ur. 4 września 1953 w Karagandzie[1]) – rosyjski nauczyciel chemii i biologii w zakresie szkoły średniej. W materiałach autopromocyjnych (własna strona www) oprócz dyplomu ukończenia w roku 1976 Państwowego Instytutu Pedagogicznego w Kałudze prezentuje m.in. dyplomy nadania stopni i tytułów naukowych (wg polskich odpowiedników doktora habilitowanego i profesora), wydane przez niepaństwową Najwyższą Międzyakademicką Komisję Atestacyjną[2], łudząco upodobnioną do państwowej Najwyższej Komisji Atestacyjnej przy Ministerstwie Edukacji i Nauki Federacji Rosyjskiej.

Według materiałów autopromocyjnych mieszka w Polsce, zajmuje się odpłatnie tradycyjną medycyną chińskątybetańską i parapsychologią.

Jest autorem kilku książek, m.in.[3]Jak żyć długo i zdrowoUleczyć nieuleczalneDroga do zdrowia, dostępnych też w tłumaczeniach na np. język angielski, rumuński, turecki.”

https://pl.wikipedia.org/wiki/Micha%C5%82_Tombak

Profesor Michał Tombak: Oczyszczanie organizmu z kwasu moczowego.

Kuracja cytrynowa.
Wskazana dla osób w starszym wieku, szczególnie kobiet (ze względu na zawartość znacznej ilości witaminy C i hormonów fitoestrogenów). Stosować przy następujących dolegliwościach: dna moczanowa, osteoporoza, reumatyzm, kamica żółciowa i nerkowa, anemia, cukrzyca, nadwaga, nadciśnienie, nerwica, bezsenność, słaba odporność, infekcje górnych dróg oddechowych, katary i przeziębienia.
Korzyści: wzmacnia mięsień sercowy i naczynia krwionośne oraz układ odpornościowy, wydala toksyny z organizmu, zatrzymuje procesy starzenia, poprawia wygląd skóry, wzmacnia włosy i paznokcie, odkwasza krew, oczyszcza wątrobę, nerki i stawy, obniża ciśnienie krwi i poziom cukru.
Skład soku z cytryny: witaminy A, E, B1, B2, B3, B6, C, P, minerały: potas, sód, magnez, chlor, jod, fosfor, żelazo, wapń oraz olejki eteryczne, kumaryny, bioflawonoidy.
Kurację cytrynową należy przeprowadzić wg. następującego schematu:
1 i 10 dzień – 1 cytryna (pijemy sok z jednej cytryny)
2 i 9 dzień – 2 cytryny
3 i 8 dzień – 3 cytryny
4 i 7 dzień – 4 cytryny
5 i 6 dzień – 5 cytryn
Odpowiednią ilość cytryn dobrze wyszorować, zalać wrzątkiem, (aby zrobiły się miękkie), następnie przekroić na pół i wycisnąć sok. Odcedzić przez sitko.
Przez 10 dni należy wypić sok z 30 cytryn. Potem zrobić przerwę – 14 dni, następnie kurację powtórzyć. W trakcie kuracji cytrynowej, można równolegle spożywać wcześniej przyrządzone nalewki. Sok z cytryny należy pić powoli, przez słomkę 20 – 30 minut przed posiłkiem. Po wypiciu, dobrze wypłukać jamę ustną następującym roztworem: 1 szklanka wody + 1/3 łyżeczki sody oczyszczonej.
Uwaga: pH soku z cytryny wynosi 2,2 – 2,5. PH soku żołądkowego na czczo: 1,5 – 2. Sok z cytryny jest sokiem słabszym od żołądkowego, więc w żadnym wypadku nie może zaszkodzić temu organowi. Tym niemniej, osobom z chorobami żołądka, przed wykonaniem kuracji zalecam konsultację z lekarzem naturopatą. Natomiast, jeżeli zdecydujecie się na przeprowadzenie tej kuracji, przed jej rozpoczęciem, w ciągu trzech dni trzeba pić dwa razy dziennie ½ szklanki przegotowanej wody plus sok z 1 cytryny. Jest to potrzebne po to, aby przyzwyczaić żołądek do kwasu cytrynowego.

Kwas moczowy – cichy zabójca (informacja dla bardzo wnikliwego czytelnika :))
Kuracja cytrynowa jest wskazana m.in. dla osób, które mają w organizmie nadmiar kwasu moczowego. Kwas moczowy gromadzi się w organizmie powoli i podstępnie, bez jakichkolwiek zauważalnych objawów. Co ważne, przez długi okres czasu, w wynikach badań krwi, jego nadmiar nie jest wykrywalny. Początki obecności kwasu moczowego można zauważyć po małych grudkach (różnych rozmiarów) występujących na górnych częściach rąk i stóp, przeważnie przy kościach. Drugim objawem są problemy przy wstawaniu z łóżka po nocy, kiedy mięśnie wydają się sztywne i trzeba je w ciągu kilku minut rozruszać. Natomiast, kiedy kwas moczowy „opanuje” cały organizm, daje o sobie znać bardzo dotkliwie. Wymienię kilka dolegliwości, których przyczyną jest nadmiar kwasu moczowego:
• Egzemy oraz różnego rodzaju choroby skóry mające miejscowy charakter również są m.in. skutkiem odkładania się kwasu moczowego w tkankach naszego ciała.
• Choroby układu nerwowego. Kwas moczowy ma bezpośredni kontakt z krwią, więc ośrodki nerwowe i mózg również mogą cierpieć z powodu jego trującego działania. Bóle głowy (typu migreny), bezsenność, a nawet epilepsja (padaczka) i wiele innych dolegliwości układu nerwowego mogą być skutkiem jego działania.
• Choroby serca i układu krążenia: kwas moczowy łączy się z niektórymi składnikami krwi w wyniku czego powstaje „galaretowata masa”. Zatyka ona najdrobniejsze naczynia krwionośne. Z biegiem czasu, galaretowata masa niszczy układ krążenia podobnie jak rdza metal. To może prowadzić do chorób oczu (katarakta), zawału serca, udaru mózgu itd. Niewątpliwie kwas moczowy, nie jest jedyną przyczyną tych dolegliwości, ale gra znaczną rolę w ich powstawaniu.
• Kamica wątrobowa i nerkowa (kamienie moczanowe i wapniowe) Nadmiar kwasu moczowego „odkłada” się również w nerkach i żółci. Tworzenie się kamieni w nerkach i woreczku żółciowym jest m.in. wynikiem połączenia kwasu moczowego i nierozpuszczalnego wapnia. Nierozpuszczalny wapń powstaje w organizmie z racji spożycia produktów rafinowanych, które stanowią znaczą cześć naszego pożywienia.
• Cukrzyca. Ponieważ wątroba jest osłabiona „walką” z nadmiarem kwasu moczowego, do neutralizacji którego potrzebna jest znaczna ilość soli mineralnych, witamin, makro i mikroelementów, nie jest w stanie jednocześnie odpowiednio „sterować” gospodarką cukrową. W rezultacie czego, poziom cukru we krwi powoli zaczyna wzrastać i żeby go obniżyć trzustka musi produkować coraz większe dawki insuliny, co w dłuższej perspektywie prowadzi do jej nadmiernego obciążenia, a w ostatecznym rozrachunku do cukrzycy.
• Nadwaga. Nieodpowiednia praca trzustki oraz wątroby spowodowana nadmiarem kwasu moczowego jest również jedną z przyczyn zaburzenia gospodarki tłuszczowej (lipidowej). Wynikiem tego zaburzenia jest szybkie zwiększenie masy ciała, co ma miejsce u większości chorych na cukrzycę.

To, co napisałem wyżej, tłumaczy w jaki sposób kwas moczowy, krok po kroku rujnuje nasze zdrowie. W sporym uproszczeniu, może wyglądać to tak:
Na początku atakuje on układ krążenia powodując nadciśnienie i choroby mięśnia sercowego. Wtedy leczymy te dolegliwości stosując odpowiednie leki, walcząc ze skutkiem a nie z przyczyną. Natomiast krew, która wciąż zawiera nadmiar kwasu moczowego, nadal dociera do wszystkich komórek naszego ciała stopniowo je zatruwając. Obciążone lekami wątroba oraz nerki, w dalszym ciągu nie są w stanie go zneutralizować. Zaczynają chorować (kamica nerkowa, wątrobowa, zapalenie dróg żółciowych, niewydolność wątroby). Osłabienie pracy tych narządów prowadzi m.in do cukrzycy, a ona z kolei – do nadwagi. Nadwaga natomiast, obciąża kręgosłup, kości i stawy. Człowiek zaczyna poruszać się z trudem, tym samym pozbawia organizm najważniejszego leku, jakim jest RUCH. W tak osłabionym organizmie kwas moczowy, tym bardziej „nie daje za wygraną”, atakując układ nerwowy. Powoduje to zaburzenia typu bezsenność, depresja itp. To wszystko razem wzięte, w znacznym stopniu, osłabia pracę układu odpornościowego. Człowiek staje się podatny na każdą infekcję, zaczyna często chorować na przeziębienia, zapalenia płuc itp. Bierze antybiotyki, leki przeciwbólowe i przeciwzapalne, co powoduje jeszcze większe zakwaszenie krwi. Podaję trzy liczby, które człowiekowi myślącemu mogą sporo wyjaśnić:
pH krwi 7,35 – 7,47 – człowiek zdrowy,
pH krwi mniejsze niż 7,35 – człowiek chory (acydoza)
pH krwi 6,85 – człowiek umiera
To był prosty przykład, jak jeden rodzaj toksyny (kwas moczowy) może zaszkodzić naszemu zdrowiu. A w organizmie podobnych toksyn jest kilkaset i każda niszczy go na swój sposób. Zastanówcie się nad tą informacją i pogłębiajcie swoją wiedzę na temat oczyszczenia organizmu i czynników powodujących zakwaszanie krwi, póki jeszcze nie jest za późno…

Życzę zdrowia
Wasz Michał Tombak

 

 

 

W naszym kraju wciąż coś zgrzyta!

Dzień dobry. 🙂

Zimno i niech to, bo chce się już zaśpiewać – żegnaj lato na rok, bo lata nie ma w tym roku – póki co. Marznę jak nie wiem co, a grzejniki zimne jak nieboszczyk. O nieboszczyku chcę właśnie napisać i o umieraniu, bo i w tej kwestii państwo nie zdało egzaminu. Nasze państwo nie działa drodzy moi mili.

Jest taki program na TVN Style „Miasto kobiet”. Lubię ten program, w którym Dorota Wellman i Paulina Młynarska dotykają ważnych tematów, tak bardzo omijanych przez elity polityczne, bo co tam polityków obchodzi jakieś tam umieranie!

Politycy kręcą się jak kot z pęcherzem wokół powoływania życia, czyli wciąż nie rozwiązanego tematu in vitro i kłócą się na wizji w nieskończoność, a także się ośmieszają, jak wczoraj Beata Kempa u Moniki Olejnik, która zamiast in vitro proponuje z całą stanowczością, że to naprotechnologia jest najwłaściwszym kierunkiem, by zostać rodzicem i czytamy, że Beata Kempa klepie, ale nie ma pojęcia o czym:

„Beata Kempa wyszła z alternatywą naprotechnologii. – Czytałam opracowania – mówiła, jednocześnie przekonując, że warto wspierać medycynę w tym zakresie.

Wtedy jej wywód przerwała Monika Olejnik, która chciała wyjaśnić telewidzom, czym jest naprotechnologia. – Co to jest, na czym polega ten rodzaj leczenia niepłodności – zapytała posłankę Kempę.

– Nie jestem lekarzem, więc nie powiem pani – odpowiedziała krótko polityk, twierdząc tylko, że to „kompleksowe leczenie niepłodności”. Z wyjaśnieniem lepiej szło już Joannie Musze, która nakreśliła ogólną teorię naprotechnologii. No cóż, jeśli ktoś jest zwolennikiem (lub przeciwnikiem) konkretnej metody, przynajmniej warto potrafić ją wyjaśnić. 😀

Wszystkich, których interesuje ten rodzaj leczenia niepłodności zapraszamy tutaj, gdzie dokładnie wyjaśniliśmy ten termin.”

Kempa nie ma pojęcia o czym mówi!

Ale wracam do tematu, który zaczęłam i chwyciłam się za głowę, bo nie miałam pojęcia, że jeśli mi się zemrze w domu, to moja rodzina może przechodzić drogę przez mękę chcąc mnie pochować, walcząc z systemem zamiast oddać się żałobie po mnie.

Do programu zostały zaproszone dwie panie, które przeszły piekło z pochówkiem swojego rodzica, który odszedł właśnie w domu. Obie najpierw powiadomiły Pogotowie Ratunkowe, które absolutnie nie przyjedzie by stwierdzić zgon, a także nie jest powołane do tego, by wystawić akt zgonu, bo nie jest do tego powołane. Pogotowie Ratunkowe jest powołane do ratowania życia i tak się tłumaczy.

Nie przyjedzie też lekarz pierwszego kontaktu, a dlaczego? – Dlaczego? Bo nie pracują w weekendy, a w dni powszednie tylko o określonych godzinach. Sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana, kiedy zmarły człowiek nie miał lekarza rodzinnego lub pochodzi z innego miasta.

Obie panie czekały kilka godzin na wystawienie odpowiedniego dokumentu, niezbędnego do procesu pochówku i zamiast oddać się żałobie, siedziały po kilka godzin na telefonie i niczego ze służbą zdrowia nie załatwiły. Miały to szczęście, że miały znajomych lekarzy, którzy po znajomości właśnie pofatygowali się, by pomóc i wystawić stosowny dokument.

Dlaczego jest taki bajzel w kraju i tu zaproszona lekarz wyjaśniła, że od lat zabiega o powołanie koronera, który będzie upoważniony, jako jedyna osoba do oględzin, stwierdzenia zgonu i wystawienia aktu zgonu, bez którego żaden zakład pogrzebowy nie oklepie nam pupy.

Powołanie takiego koronera jest w gestii  Starostów, czy też Prezydentów miast, ale to się wiąże z pewnymi kosztami, a więc nikt nie będzie się na takie koszty narażał, a więc jeśli umierać, to tylko nie domu, gdyż rodzina nie będzie miała nawet czasu po naszym odejściu – uronić łzę!

Za Wikipedią:

W Polsce koroner oznacza lekarza medycyny sądowej (potocznie nazywanego medykiem sądowym), którego praca polega na stwierdzaniu lege artis zgonów pacjentów[8]. Jako odrębny zawód istnieje od 2002 roku[9], jego wprowadzenie miało na celu odciążenie lekarzy domowych i lekarzy pogotowia ratunkowego, a także zapobieganie pogrzebowejkorupcji[10] i handlowi zwłokami[11]. Koronera obowiązuje tajemnica służbowa[9].