Archiwa tagu: umieranie

Bezwzględna prawda!

Zdjęcie jest mojego autorstwa zrobione kilka lat temu.

Najbardziej mnie zachwyca cmentarz w kolorach jesieni i kiedy świeci słońce odbijające się w tych brązach i czerwieniach i żółciach.

U nas wszystkie plany się posypały i nie byliśmy na cmentarzu, ani na obiedzie u Córki, gdyż rozłożyło nas przeziębienie.

M jest bardziej chory, bo gorączkuje, a więc nie chcieliśmy narażać naszych Wnuków, na złapanie jakiegoś choróbska, gdyż trzeba być rozważnym.

Odnośnie dzisiejszego święta, to nie pojmuję, że policja złapała 1200 pijanych kierowców, którzy jechali na cmentarze.

Tych osobników trzeba karać bezwzględnie, gdyż jest to tak wielka nieodpowiedzialność zagrażająca innym kierowcom.

To jest taki dzień, że zastanawiamy się i nad swoim życiem i chyba nie ma na świecie człowieka, który by się nie zastanawiał, ile mu jeszcze zostało tego życia, a Agnieszka Osiecka napisała w te słowa:

„Myślałam że zawsze będziemy młodzi, że świat poczeka. Nic nie poczekało.. Nie odkładajcie na później ani piosenek, ani egzaminów, ani dentysty, a przede wszystkim nie odkładajcie na później miłości”

Zespół Dżem zaś wyśpiewał, że:

„Jak na deszczu łza,

cały ten świat nie znaczy nic, o nic

Chwila która trwa, może być najlepszą z twoich chwil

Najlepszą z twoich chwil”

Życie, to tylko chwilka w porównaniu z powstawianiem życia na ziemi przez miliardy lat.

Dany jest nam tak krótki czas, aby tu pożyć i zrobić coś dobrego dla siebie, rodziny, świata, ale można życie sobie także schrzanić.

Nie mogę się pogodzić z faktem, że na świecie brat zabija brata jak to się dzieje w Ukrainie i na Bliskim Wschodzie i uważam te czasy w XXI wieku za bestialskie.

Chiny w Honkongu wprowadziły drakońskie prawa i za byle co, ludzie są wtrącani do więzienia i zabrano tam ludziom wolność i demokrację.

My mamy ogromne szczęście, że 15 października powiedzieliśmy – dość reżimowi jaki jest w Chinach.

Wydaje się, że wyjdziemy na prostą i jeszcze będzie u nas szczęśliwy czas i dla młodych i dla starszych.

Trochę kluczę w tym wpisie, ale zdradzę Wam, że często zaczynam myśleć, co dzieje się z człowiekiem po śmierci.

Wielu chce spocząć w ziemi, a wielu decyduje się na kremację i ja borykam się z tym dylematem i zdaje się, że to rodzina zadecyduje.

Z prochu powstałeś i proch się obrócisz i wciąż kluczę w temacie.

Kiedy Mama odeszła zaczęłam szukać w sieci, co dzieje się z człowiekiem w grobie i sorry za ten wpis, ale umieranie dotyczy każdego z nas.

Co dzieje się z ludzkim ciałem po 100 latach w trumnie?

Mózg jest jedną z pierwszych części ciała, która ulega rozpadowi. Zaledwie kilka minut po śmierci jego komórki zapadają się i uwalniają wodę. Potem rozkładają się inne narządy.

Ludzkie ciało składa się z ponad 200 kości, kilku bilionów mikrobów i aż 37 bilionów komórek. I chociaż śmierć jest często uważana za koniec życia, to w ciele wciąż „kwitnie” życie.

Gdy przestaje bić serce, zostaje zatrzymany przepływ krwi, który przenosi tlen do wszystkich narządów i tkanek. Bez krwi obumierają wszystkie organy i tkanki najbardziej potrzebujące tlenu. Ponieważ komórki tworzące te narządy i tkanki w 70% składają się z wody, bez tlenu, który utrzymywał je przy życiu, ulegają samozniszczeniu, a cały płyn zawarty w komórkach wylewa się na spód trumny.

Umierający układ odpornościowy nie może już kontrolować bilionów drobnoustrojów, które normalnie pomagają w trawieniu spożywanego pokarmu. Głodne mikroby zjadają wpierw jelito, a następnie zabierają się za resztę ciała. Wędrując żyłami i tętnicami, w ciągu kilku godzin docierają do wątroby i pęcherzyka żółciowego, który zawiera żółtozieloną żółć przeznaczoną do rozkładania tłuszczu. Po tym jednak, jak drobnoustroje zjadają te narządy, żółć zaczyna zalewać ciało, zabarwiając je na żółtozielony kolor.

Od drugiego do czwartego dnia od śmierci drobnoustroje są już w całym ciele. Wytwarzają toksyczne gazy, takie jak amoniak i siarkowodór, które rozszerzają się, powodując wzdęcia i uwalnianie się intensywnego smrodu. 

Po trzech lub czterech miesiącach żółtozielona cera zmienia kolor na brązowoczarny. Ponieważ naczynia krwionośne uległy degradacji, ​​żelazo w nich zawarte wylewa się, a w wyniku utleniania przybiera barwę brązowoczarną. W tym czasie struktury molekularne, które utrzymują komórki razem, rozpadają się, przez co tkanki zamieniają się w wodnistą papkę.

Po nieco ponad roku bawełniane ubrania rozpadają się pod wpływem kwaśnych płynów ustrojowych i toksyn, które je rozkładają. Przetrwają tylko nylonowe szwy i pasek u spodni. Od tego momentu czas „zwalnia”. Nic dramatycznego nie dzieje się przez jakiś czas, ale po dziesięciu latach, przy dostatecznej wilgotności, mokre środowisko o niskiej zawartości tlenu rozpoczyna reakcję chemiczną, która zamienia tłuszcz w udach i pośladkach w substancję podobną do mydła zwaną woskiem grobowym. Bardziej suche warunki prowadzą jednak do mumifikacji. Nie są wymagane żadne opakowania, chemikalia ani zabiegi, ponieważ przez cały proces rozkładu woda wyparowuje przez cienką skórę na uszach, nosie i powiekach, powodując, że wysychają i stają się czarne.

Po 50 latach tkanki upłynniają się i znikają, pozostawiając zmumifikowaną skórę i ścięgna. W końcu one też się rozpadną, a po 80 latach w trumnie pozostaną kości, które zaczną pękać, gdy zawarty w nich miękki kolagen ulegnie zniszczeniu, pozostawiając jedynie kruchy szkielet mineralny. Ale nawet ta skorupa nie będzie trwać wiecznie. Za sto lat ostatnia z kości rozpadnie się w proch i pozostanie tylko najbardziej trwała część ciała – zęby. Zęby, wosk grobowy i niektóre nici nylonowe. To wszystko.

Opracowano na podstawie:
What happens to the human body after 100 years inside a coffin

Dwa miliardy podpisze na swoją kampanię!

Obraz może zawierać: ludzie siedzą i w budynku

Bodajże wczoraj Kaczyński spotkał się z Adrianem w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego późnym wieczorem, a spotkanie trwało zaledwie 11 minut.

Można się tylko domyślać po co, to spotkanie się odbyło.

Kaczyński tupną nogą swoją, jeszcze w kolanie schorowaną i nakazał Adrianowi, że kategorycznie ma podpisać ustawę o 2 miliardach, które mają być przekazane na „kurwizję” Kurskiego zamiast na onkologię.

Kaczyński bardzo się boi, że Duda może przegrać wybory i dlatego ta kasa ma być przeznaczona na kampanię tego marnego człowieka, który postradał zmysły i nie jest w stanie rządzić samodzielnie.

Jutro, do północy Adrian ma czas na podjęcie decyzji i można się spodziewać, że takie wielkie pieniądze przeznaczy na swoją kampanię pod przykrywką telewziji!

Po co mają wspomagać onkologię, kiedy tu chodzi tylko o utrzymanie władzy w rękach prymitywów!

Dali 500+ na dzieci, ale co z tego?

Gdyby nie Jurek Owsiak i społeczeństwo, służba zdrowia padła by na pysk i tak też się działo za rządów PO i nie oszukujmy się, że PO dążyło do uzdrowienia służby zdrowia.

Jednak teraz, co się dzieje, to jest eutanazja na potęgę, bo,  w tym resorcie dzieją się nieludzkie sprawy, a zwłaszcza w konaniu starych ludzi w szpitalach, które są ograbione z pieniędzy i niedoinwestowane!

Obiecywali w kampanii, że to się zmieni!

Ludzie umierają w szpitalach i nikogo nie obchodzi dyskrecja i empatia w odchodzeniu i traktują umierającego jako ulgę!

Nie pozwalają się rodzinie pożegnać z umierającym z empatią i dyskretnie w osobnym pokoju odchodzenia.

W polskich szpitalach chorzy są głodzeni, bo lepiej jeść dostają więźniowie!

Kiedyś odchodzenie odbywało się z godnością, a teraz tylko zawieszą umarłemu na palec nazwisko i wciskają do chłodni!

Przeczytajcie proszę, bo tak i my możemy odchodzić w warunkach nieludzkich!

„Bardzo długo zastanawiałam się, czy ten post powinien się w ogóle pojawić. Ale im dłużej o tym myślę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie chcę w tej kwestii milczeć. Nie ma na to mojej zgody.

Miesiąc temu pożegnałam swojego tatę. Nie wiem kiedy ten czas minął, ale minął bardzo szybko. Nawet nie wiem, czy nie za szybko.

Z końcem stycznia Andrzej trafił do szpitala na ulicy Lutyckiej w Poznaniu. Pogotowie zabrało go po 23:00, całą noc spędziliśmy na SORze. Ludzie w salach byli poupychani jak małe chomiki w klatkach, lekarka zaginęła na kilka dobrych godzin, recepcja szpitala spała, a zgłaszający się do szpitala ludzie albo chcieli wyjść na własne żądanie, albo szukali jej dobre pół godziny. Sufit złożony z kasetonów był w niektórych miejscach dziurawy jak szwajcarski ser, pojedyncze buty były rozrzucone na korytarzu, nikt nic nie wiedział. Koszmar i mało śmieszny żart obyczajowy.

O szpitalu na Lutyckiej można powiedzieć wiele. Tata, w ciężkim stanie – z niewydolnością nerek, spędził kilkanaście godzin leżąc na korytarzu. Trzeba było czekać. Czekać i czekać i czekać. A on umierał na naszych oczach. Podkreślę – na korytarzu. Takich ludzi, w całym tym czasie, kiedy w szpitalu przebywałam 70% swojego czasu, było zdecydowanie więcej. Starszych, schorowanych, pozbawionych godności i tak ważnego dla zdrowia spokoju. Prawa pacjenta? Zapomnij.

W dzień, w którym mój tata odszedł, miał wrócić do domu. Byłyśmy gotowe na jego powrót. Ten dzień miał się skończyć zupełnie inaczej. Tego dnia wydarzyło się wiele, łącznie z walką o podanie morfiny zamiast pyralginy w kroplówce.

Na sali było także trzech innych Panów. Z moim tatą łącznie było ich czworo. I kiedy zbliżało się najgorsze, oni w tym wszystkim byli z nami. Widzieli, co się dzieje. W międzyczasie na sali było nawet dziecko, które takiego widoku nie powinno oglądać. Pod wieczór udało nam się w końcu znaleźć na korytarzu mały parawan, dzięki któremu na chwilę oddzieliliśmy nasz smutek od szpitalnej publiczności.

Bardzo bym chciała, żeby ta chwila mogła być choć w minimalnym stopniu intymna, rodzinna i nieskrępowana, abyśmy ze swoimi łzami, emocjami i przeżywaniem ogromnej dla nas tragedii, mogli choć na chwilę poczuć się bezpiecznie, jakkolwiek można było tam się tak w ogóle wtedy poczuć.

Mały parawan i my. Spróbujcie to sobie chociaż wyobrazić.

Tego dnia na sali pojawił się także nowy pacjent. Wszysycy mieli założone cewniki. I temu nowemu pacjentowi ten cewnik chyba pękł. Najpierw, przez kilka godzin, pod jego łóżkiem powiększała się plama kapiącego moczu. Po zwróceniu uwagi personelowi, czy można coś z tym zrobić, naszym oczom ukazał się widok, który naprawdę ciężko ogarnąć rozumem.

W kałużę moczu zostało rzucone prześcieradło. I tyle. Po kilku godzinach Pani przyszła znów, zabrała nasiąknięty materiał i rzuciła nowy. I tak bez końca. Mojego tatę żegnałam schowana za małym parawanem, a w powietrzu unosił się zapach uryny.

Czy właśnie tak powinny wyglądać pożegnania z najbliższymi w szpitalach? Czy tak wyglądają prawa człowieka-pacjenta w Polsce?

Strata rodzica to jedna z największych podróży emocjonalnych, jaką przechodzi się w życiu. Andrzej odszedł uśmiechnięty, a kilka chwil przed powiedział, że jest w domu. I był, bo wszystkie byłyśmy z nim do samego końca.

Jest taki smutek w każdym z nas, który trzeba przeżyć samemu/samej. Jest to bardzo osobiste doświadczenie, uczące pokory. Wielkim szczęściem było dla mnie to, że mogłam zdać się z tatą na szczerość, której wielu się boi albo nie chce. I za to dziękuję losowi – że mogłam powiedzieć i zapytać Cię o to, co chciałam. I nie było na to za późno.

Ten post wrzucam, aby uświadomić wam, w jak wielkiej czarnej dziurze jesteśmy z naszym publicznym zdrowiem. Jest to wielka tragedia każdego z nas. Posłanka partii rządzącej swoim środkowym palcem dobitnie zobrazowała sytuację, w jakiej przyszło nam funkcjonować. Nie ma już godności, nie ma humanitarności. Empatia staje się słowem anonimowym. Miłość do bliźniego wydaje się być nękana jakimiś demonami.

Halo, czy leci z nami pilot?

W tym poście chodzi o nas. Pacjentów i pracowników szpitala. Bo tych wszystkich ludzi, którzy znajdują się po drugiej stronie „barykady”, też rozumiem. Zaufanie do polskiej służby zdrowia kuleje w każdym obszarze. Zarówno pacjenta, jak i pracownika. Nie mam do nikogo zatem pretensji, bo narastająca złość i irytacja dotyka każdego z nas.

Jednak ciągle chodzi za mną pytanie – co musi się jeszcze wydarzyć, co musi zostać napisane, powiedziane, zobaczone, aby ktoś w końcu postarał się ten system ratować? Kampania prezydencka trwa w najlepsze, co dalej z palcem posłanki Lichockiej?

Jest wiele rzeczy, które chciałabym wykrzyczeć, ale nie mogę. Najgłośniej krzyczy się bowiem w milczeniu i samotności z najbliższymi. Dbajcie przede wszystkim o siebie, bo nikt inny o was nie zadba. I tym zakończę.

PS

Składam podziękowania dla całego personelu oddziału Interny, który w ostatnich dniach starał się nam pomagać w opiece nad tatą.

Nigdy nie proszę o udostępnienia, ale teraz chyba muszę. Niech coś się w końcu zmieni.

Doma Jarosz”

Pobrane z FB

Znalezione obrazy dla zapytania: śniadanie w szpitalu

Święta Bożego Narodzenia i moje wspomnienia!

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia, które ja traktuję także jako święta rodzinne.

Zasiądziemy więc do Wigilijnego stołu i w zadumie po pierogach, karpiu, zupie grzybowej i innych postnych daniach przejdziemy do rozdawania prezentów, a po euforii będziemy wspominać tych, którzy odeszli z naszego życia na zawsze.

1 lutego 2019 roku odeszła od nas Mama, która po dwuletniej, ciężkiej chorobie – po ogromnej walce spoczęła w grobie.

Przeszperałam swojego bloga i w wielu notkach pisałam o tym jak się Nią opiekowałam przez dwa, ciężkie lata.

Z powodu wspomnień wklejam wpis dotyczący opieki nad Mamą, a takich notek mam wiele, w których pisałam, ze czasami padałam na twarz i w konsekwencji sama znalazłam się w szpitalu z powodu arytmii serca.

Kiedy Mama była w szpitalu i po strasznej diagnozie napisałam do Niej list, a był to listopad 2016 roku!

To były bardzo trudne chwile, ale mam je na blogu i w każdej chwili mogę je czytać – ku pamięci!

Mój blog ma nazwę „Lustro codzienności” i w nim zamieszczałam notki w sprawie opieki nad umierającą Mamą i nie żałuję, że to udokumentowałam na wieczną pamiątkę, bo to były moje emocje dotyczące umierania mojej Matki!

Twierdzę, że nie zapisane ulatuje na wieczne zapomnienie.

Wieczór jest dla mnie, kiedy mogę coś skrobnąć na blogu, bo mam chwilę dla siebie i dla swoich myśli.

Piszę na blogu, że prawie  codziennie poświęcam czas dla mojej,  chorej na raka Mamie.

Mój codzienny dzień się przewartościował i od rana myślę, co by tu Mamie ugotować i zanieść ciepłe i świeże.

To jest burza mózgu, bo zależy mi na tym, że kiedy po szpitalu odzyskała apetyt, to powinna jeść zdrowo.

Był czas, że jej organizm niczego nie przyswajał, a więc to była droga przez mękę.

Kiedy się tak patrzyło, że się okropnie męczy, to był ogromny stres dla mnie.

Po szpitalu powoli stan się poprawia i dziś Mama mnie zaskoczyła.

Nie wiem skąd Ona czerpie siłę, że mimo boleści i strasznie mocnych leków, potrafi się sama z siebie śmiać.

Śmieje się z tego, że zrobiła się laska, bo waży tyle, ile ważyła jako panienka.

Śmieje się z tego, że przerzedziły się jej włosy, ale nie ma ani jednego „siwulca”, mimo 86 lat – to ewenement.

Śmieje się z tego, że dupka zrobiła się taka malutka i nie ma po czym poklepać.

Słuchając Jej w obliczu choroby jestem zaskoczona ogromną  siłą, aby przeżyć dzień i kolejne dni.

Wciąż sobie zadaję pytanie – skąd bierze taką radość życia w sobie?

Ale, ale –  dziś to mnie zaskoczyła ogromnie.

Nigdy nie śpiewała, nam dzieciom piosenki, którą pamięta ze swoich młodych lat, a kiedy zaśpiewała, to stwierdziłam, że to perełka w Jej głowie, którą się z nami nigdy nie podzieliła.

Zapamiętałam słowo – rogaliki i zaczęłam szperać w sieci. Znalazłam cudną piosenkę z lat młodości mojej Mamy.

Posłuchajcie i wiem, że tego utworu nie znacie.

Ja znam siebie, że kiedy zapadnie u mnie diagnoza – rak, to się totalnie rozsypię i nie będę tak mocna jak moja Mama.

 

Nie wiem, nie wiem
Jak to wytłumaczyć mam
Przecież, przecież
Ledwie parę godzin cię znam
Pewnie, pewnie
Moje słowa zdziwią cię
Może śmieszne
Trochę są zmartwienia me, bo chcę…

Rogaliki na śniadanie z tobą jeść
Wspólną szafę na ubranie z tobą mieć
Pantofle ranne dawać ci przed snem
I wychodzić na dwór z naszym psem
Razem głośno śmiać się w kinie – ja i ty
Razem łykać aspirynę w mokre dni
Mieć z tobą wspólny sufit, wspólny piec
Czego więcej można chcieć?

I, doprawdy, aż się boję
To taki dziwny fakt
Starczyło tylko raz popatrzeć w oczy twoje
A już marzę tak…

Rogaliki na śniadanie z tobą jeść
Wspólną szafę na ubranie z tobą mieć
W radościach i kłopotach razem być
I już więcej nie chcę nic
I już więcej nie chcę nic

I, doprawdy, aż się boję
To taki dziwny fakt
Starczyło tylko raz popatrzeć w oczy twoje
A już marzę tak…

Rogaliki na śniadanie z tobą jeść
Wspólną szafę na ubranie z tobą mieć
W radościach i kłopotach razem być
I już więcej nie chcę nic
I już więcej nie chcę nic

Wygenerowany tattoo: List do Mamy

Mamo, ja wszystko pamiętam jak bardzo starałaś się wychować nas na porządnych ludzi, ale może od początku opowiem Ci, co pamiętam:

Babie Doły, rok 1959 bodajże, kiedy ja, jako szkrab uciekałam Ci z domu nad morze i złaziłam po stromych wydmach, albo znajdywałaś mnie w lesie na jakiś drzewie.

Już wówczas lubiłam chodzić swoimi drogami ku Twojej udręce.

Pamiętam, że uszyte przez Ciebie porcięta, rwałam na gwoździach i potem bałam się do tego przyznać, a także jak przychodziłam zakrwawiona, posiniaczona, a Ty jechałaś na pogotowie, aby mi te szramy zaszyli.

Pamiętam, gdy opowiadałaś o czasach wojny i jak byłaś głodzona jako dziecko, przez swoją macochę, a potem jak zaczęłaś pracować w wieku 14 lat.

Jako mała dziewczynka pracowałaś w szwalni i  przekradałaś się  po ulicach wojennej Łodzi.

Jak Niemcy przychodzili i robili w domu przeszukania, a Radogoszcz poszedł z dymem pochłaniając pracujących tam ludzi.

Po przeprowadzce do Ustki, pamiętam jak gotowałaś bieliznę w kotle i strasznie się oparzyłaś, a Ojca w domu nie było długie miesiące i wszystko było na Twojej głowie.

Ja właśnie poszłam do pierwszej klasy, a Ty w wolnych chwilach robiłaś nam zabawki – takie mebelki dla lalek.

Pamiętam, że po położeniu nas spać, pisałaś w kuchni wiersze w niebieskim zeszycie, albo długo rozmawiałaś z Ojcem, który przyjechał, a był w domu gościem z racji swojej pracy.

Pamiętam, że często płakałaś w czasie tych rozmów, a do tego opiekowałaś się bratem Ojca, który nie miał się gdzie podziać.

Potem zwalił Ci się na głowę brat następny, bo też nie miał się gdzie podziać i to wszystko na Twoją biedną głowę.

Potem następna przeprowadzka i Ojciec już w domu, ale czasami sobie myślę, że lepiej nam było bez niego.

Wieczne awantury i alkohol i tak minęło 17 lat, w których walczyłaś jak lwica o nasz dom, pracując jednocześnie.

Pamiętam, jak pomagałaś mi robić do szkoły zadania z plastyki i wszystko potrafiłaś.

Nie był Ci obcy młotek, gwóźdź, malowanie, remonty, ponieważ nie mogłaś liczyć na nikogo, bo byłaś przecież jedynaczką. 

Nastał dzień, że trzeba było z domu uciekać, bo poziom awantur przybrał apogeum.

Wyszłyśmy z domu z paroma ciuchami do zupełnie mi obcych ludzi.

Chciałaś mnie z siostrą uchronić przed psychicznym znęcaniem się, abyśmy wszystkie nie zwariowały.

Mieszkanie poza domem przez pół roku i znowu wszystko było na Twojej głowie.

Dorastałyśmy, uczyłyśmy się i trzeba było nas ubrać, zakupić podręczniki, zeszyty i sama na to wszystko pracowałaś.

Długo by wymieniać i pisać o Twojej dobroci, cierpliwości i pracowitości, a do tego nigdy się nie załamałaś.

Zawsze Cię podziwiałam, zawsze byłaś dla mnie wzorem i wybacz, że kiedy odeszłam z domu i założyłam swoją rodzinę, było mnie mniej w Twoim życiu.

Wówczas to ja musiałam zadbać o swoją rodzinę i wychować swoje dzieci na porządnych ludzi. 

Zadanie wykonałam i teraz Mamo jestem myślami bliżej Ciebie, bo mam teraz na to czas. Dziękuję Ci Mamo za wszystko i kłaniam Ci się w wielkiej atencji.

Jutro znowu odwiedzę Cię w szpitalu. Złapię Cię za rękę i tak sobie posiedzimy. 

Kocham Cię.

Obraz może zawierać: 2 osoby, ludzie stoją, drzewo i na zewnątrz

Nikt nie chce, aby umieranie odbyło się na jego oczach!

Opieka nad chorym rodzicem – bardzo chorym jest chyba najcięższym obowiązkiem jaki spoczywa na dzieciach.

Kiedy chory jest już całkowicie leżący i trzeba zrobić koło niego wszystko, to nie może robić tego tylko jedna osoba ciągle, bo by się wykończyła fizycznie, ale chyba najbardziej psychiczne.

Mam za sobą dwu i półdniowy maraton przy chorej Mamie, która jest leżąca i nie zmęczyły mnie zabiegi i to wszystko, co trzeba przy chorej zrobić.

Najbardziej mnie zmęczyły dwie bezsenne noce, kiedy to nadsłuchiwałam, czy Mama oddycha!

Każde jej stęknięcie, czy dziwne chrapnięcie było dla mnie dzwonkiem, że może przyszedł ten czas!

Kto się opiekował chorym rodzicem, dla którego nie ma ratunku, to zdaje sobie sprawę z tego – o jakim ja piszę strachu, bo nikt nie chce, aby umieranie odbyło się na jego oczach.

Pakując się na dyżur miałam cholernie różne wizje i wyobrażałam sobie przedziwne sytuacje i to, że Mama mi umrze.

Ten strach jest paraliżujący, ale trzeba wziąć się w garść i czynić opiekę.

Kiedy wstawał poranek, to szybko robiłam sobie kawę, aby z pomocą kofeiny stanąć na nowo na nogi, choć fryzura zwichrzona.

Za chwilę budziła się Mama i trzeba było się Nią zająć i starałam się to robić jak najlepiej umiem.

Nigdy się nie spodziewałam, że dość szybko nauczę się pewnych zachowań przy chorym, bo nigdy nie miałam w sobie genu pielęgniarki.

Jednak jest tak, że trzeba się spiąć i pomagać przeżyć choremu kolejny dzień w cywilizowanych warunkach i tu jestem z siebie dumna, że podołałam kolejny raz.

Opieka nad chorym jest zawyczaj samotna, bo kiedy wszyscy wiedzą, że chory ma opiekę, to świetnie i nawet nikt nie zadzwoni jak leci i czy dajemy sobie radę.

Mnie towarzyszył tylko Mąż, który stanął na wysokości zadania i przy mnie był w kontakcie telefonicznym i fizycznym.

Pytał, czy i jak może mi pomóc i za to Mu wielkie dzięki.

W ciągu dnia Mama podsypiała sobie i wtedy czuje się najbardziej tą samotność, bo co robić i jak zapełnić sobie czas – nie tylko przed telewizorem.

Zabrałam ze sobą komputer, który był mi przyjacielem i pozwolił na to, bym nie straciła kontaktu ze światem.

Wzięłam ze sobą też mój ukochany aparat foto i cyknęłam wierzbę z balkonu, która zaczęła budzić się do życia, a także ślicznego pieska sąsiada, który też poczuł wiosnę.

I tylko pogoda zrobiła mi piękną niespodziankę, bo na dyżur szłam prawie zimą, a po dwóch dniach wracałam wiosną – bo zaczęło się wszystko na nowo odradzać w przyrodzie i tylko człowiek nie ma takiej szansy – niestety.

Bloga piszę zawsze wieczorem, ale będąc z Mamą byłam tak zmęczona, że żadne myśli i pomysły na następną notkę się nie pojawiały, bo zmęczenie robiło swoje.

Moja kochana „A” – jakże ja Ci się odwdzięczę za wirtualne wsparcie – nie wiem!

I taki wiersz zostawię, jakże adekwatny do mojej sytuacji!

 

Kochanie

Kocham twoje siwe włosy
I każdą twoją zmarszczkę.
Twój reumatyzm i pokasływanie,
Drżenie twoich dłoni
Gdy przekręcają strony
Gazet i książek
Albo dotykają moich włosów.
Kocham je gdy podnoszą do ust
Filiżankę herbaty,
I kiedy spoczywają na kolanach,
Lub głaskają psa w nogach.
Kocham też twoje stopy
W domowych pantoflach
Złączone razem,
Kocham je kiedy wloką się jedna za drugą
Po dywanie i po liściach,
Tak jak latami wloką się we mnie.
Kocham twój drżący głos
Kiedy zwraca się do mnie wspominając,
Lub kiedy zwraca mi uwagę
Na jakiś wiersz.
Twoje zachodzące bielmem oczy też kocham
Gdy mrugają i patrzą na mnie,
I twoje okulary na czubku nosa,
I twoją sztuczną szczękę w szklance
Kocham
Już teraz
Wiele lat wprzód.
Radmila Lazić

Zdjęcie użytkownika Choszczno i okolice w obiektywie.

Zdjęcie użytkownika Choszczno i okolice w obiektywie.

Rozsypałam się na milion kawałków!

 Rozmowa z matką

Nie odchodź jeszcze wiem że
jesteś już gotowa
codzienną modlitwą obmyta 
ze wszystkiego
co wstydliwe czekająca 
na swego męża
błąkającego się w obłokach
ufna że może tam 
będziesz z nim szczęśliwa
kładziesz się co wieczór między
zmęczenie ból a niepokój 
co będzie ze mną 
potem
z miłością bezsilną by pokonać
czas i przeznaczenie
z trwogą
i nieśmiałością jak się zachowasz
gdy zobaczysz tę twarz najjaśniejszą
i usłyszysz z nieogarniętej dali
chodź tu córko droga
czas odpocząć pomyśleć wreszcie
o sobie zatrzeć 
wszystkie ziemskie wspomnienia

Kiedy mówię do ciebie
słabnącej w oczach 
anioł zstępuje z gór i gra hejnał 
wieczorny na trąbce
czy słyszysz matko tę pieśń
moje nie-
pogodzone słowa

03. 09. 2009

z tomiku: Ryszard Mierzejewski „Zraniony różą”, 2013

 

Trzymała mamę za rękę, gdy ta umierała. „Była dla mnie wszystkim. Moim sercem, przyjacielem…”

https://kobieta.wp.pl/trzymala-mame-za-reke-gdy-ta-umierala-byla-dla-mnie-wszystkim-moim-sercem-przyjacielem-6115418655225473a

– Zastanawiam się, w jaki sposób pisać. Co mogę, co mi wypada? Czy dozwolone jest używanie słów mięso, kał, odór? Czy wolno mi pisać o bólu, czopkach doodbytniczych i hektolitrach kroplówek? – pisze Małgorzata Friedel. Dwa lata temu jej mama zmarła na raka. To była okrutna walka.

To był taki mikołajkowy prezent. 6 grudnia 2010 roku rodzina Małgorzaty dowiedziała się, że jej mama Grażyna (M.) jest chora na raka. Zaczęło się od piersi, której nie można było usunąć. Guz rósł na żebrach. Byli przekonani, że walka z nowotworem potrwa miesiąc. Będzie radioterapia, chemioterapia, potem rehabilitacja i po sprawie. Tyle że rak był złośliwy.

Szybko pojawiły się kolejne przerzuty. Na kościach, na wątrobie.

Zaczęło się od bólu

Zdrowa do niedawna kobieta z każdym tygodniem traciła kontrolę nad swoim ciałem.

– Stan żeber uniemożliwiał normalne funkcjonowanie. M. nie mogła się odwrócić na bok, a nawet przeciągnąć albo unieść rąk do góry. Siedziała w fotelu taka mała i bezbronna, kiedy któreś z nas zakładało jej ubrania – pisze Małgorzata w pamiętniku „Moja mama jest aniołem”. – Potem przyszła kolej na mycie i inne czynności higieniczne. W bardzo szybkim tempie T. stał się prawdziwym znawcą tematu. Silny, zdecydowany, a jednocześnie bardzo delikatny. M. poddawała się jego ruchom. Woda, gąbka, woda, wycieranie ręcznikiem. Z każdym dniem wzrastał we mnie podziw do T. Facet, który dotąd wydawał mi się raczej słoniem w składzie porcelany, stał się doskonałym opiekunem. (…) Nigdy nie zapomnę dnia, kiedy T. wykonał M. manicure – opisuje.

Rak wżynał się w kości. Dużo pisze się o różnych historiach ludzi chorujących na nowotwory. Rak piersi, rak wątroby, prostaty… Nic jednak nie jest w stanie przygotować człowieka na starcie z rakiem w rzeczywistości. Małgorzata nie miała pojęcia, że właśnie tak będzie wyglądać życie jej mamy.

Z nowotworem walczyła prawie pięć lat.

 Gdy słyszałam hasło nowotwór, właściwie wyobrażałam sobie tylko jedno – zasadniczą chorobę, która wyniszcza i powoduje ból. Nikt mi nie powiedział, że nowotwór jest jak trucizna i że nawet jeśli działa powoli, to bardzo sprawnie i systematycznie. Że krok po kroku, komórka po komórce zajmuje cały organizm, że niszczy… Niszczy tak, że człowiek zostaje już tylko samym cierpieniem – wspomina.

Osoby, które doświadczyły choroby bliskich, a może i swojej, doskonale wiedzą, co ma na myśli. – Rak to taki ogromny worek bez dna, do którego stopniowo wkłada się życiowe niedogodności i dolegliwości współwystępujące. To miejsce na cały syf i gówna tego świata. Przeklęte ciemności, do których nikt nie powinien zaglądać. Jaskinia, z której nie ma już powrotu – pisze Małgorzata.

Mówi się więc o wymiotach. – Gówno prawda. Nie było ich. M. dostawała skuteczne leki przeciwwymiotne, działały. A przecież bohaterowie w filmach puszczają pawia po chemii. Ot, taka niespodzianka – wymienia Gosia.

I dalej: a czy w mediach powiedzą ci coś o wypróżnianiu się? Pacjent nie srał od siedmiu dni? Oddawanie kału nie ma końca? Powiedzą ci to? A przecież to całkowicie normalne. Nadmiar leków i coraz trudniejsze przyswajanie pokarmów – to wszystko ma swoje konsekwencje.

Łysienie – to normalne, że po chemii wypadają włosy. Ale nikt nie uświadomił jej, że mamie wypadną też inne włoski. – Pewnego dnia M. zaczęły wypadać rzęsy i brwi, potem nie zostało z nich zupełnie nic. I co? To nieważne, racja. Nie ma brwi, nie ma rzęs i tyle. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak poważne będzie to miało konsekwencje. Każdy pyłek, kurz, okruszek stanowiły dla niej zagrożenie. Nie osadzały się na rzęsach, od razu wędrowały do gałki ocznej, powodując silne infekcje – wspomina.

Pamiętnik Małgorzaty to wyjątkowo poruszające wspomnienie tego, jak żyje się z chorobą. Niczego nie ukrywa. Otwarcie opisuje wszystko, co działo się w trakcie leczenia. Są przecież dni dobre, ale są takie, gdzie nic nie pomaga, a ból wypełnia cały dom. Przyznaje też, że w takich chwilach człowiek jest zdolny do wszystkiego, nawet do zmiany swoich osobistych przekonań. Gdy tradycyjne rozwiązania zawodzą, jesteś w stanie uwierzyć we wszystko.

– Na oddziale onkologicznym trwają wśród pacjentek nieustanne debaty na temat wszelakich możliwości leczenia. Chemia i radioterapia, to mamy. Ale co jeszcze możemy zrobić? Ile pacjentek, tyle opinii i pomysłów. Usiądź wśród nich, a zrozumiesz, jak ogromna jest wola życia, jak ważna jest walka – przekonuje Gosia.

Razem z tatą i siostrą szukały dla mamy jakiegoś alternatywnego leczenia. Z lekarzy nie zrezygnowały, ale próbowały jakoś pomóc. Napój z ostrych papryczek, proszek z pestek moreli, jagody goi – nie zaszkodziły, ale i nie pomogły. Pomógł za to znachor – uśmierzał ból, a po takich „seansach” jej mama była odprężona, miała apetyt. Znachor nigdy nie obiecywał, że wyleczy raka. Nie brał też od rodziny pieniędzy. Dawał za to nadzieję.

Pod koniec 2013 roku pojawił się guz na piersi. Na początku lekarze mówili, że to tylko narośl. A pierś z każdym dniem wyglądała coraz gorzej. Zrobiła się ogromna, czerwona, gorąca i bolesna.

– Nigdy nie zapomnę wzroku młodego lekarza, który badał mamę w szpitalu. Był przerażony, poprosił o zgodę na wykonanie zdjęcia telefonem komórkowym i przesłanie go doświadczonemu koledze. Znaliśmy go, był jednym z lepszych specjalistów i od tamtej pory nasze drogi się połączyły – wspomina Małgorzata.

Potwór

Diagnoza? Mięsak. Atakował ze zdwojoną siłą. Konieczne było usunięcie piersi. Po miesiącu guz zaczął odrastać. Jak opisuje to Małgorzata, stawał się przerażającym potworem.

– M. nazywała mięsaka wielkim skurw…nem (cenzura pochodzi od redakcji). Wydawało się, że rośnie każdego dnia. Zgodnie z przypuszczeniami lekarzy skóra na klatce piersiowej zaczęła pękać. Najpierw powoli, ale zauważalnie, a potem po prostu pojawiła się otwarta rana. Z każdą żyłką i mięsem na wierzchu. Byłam przerażona, nie wiedziałam, co teraz zrobimy. Przecież wszystko wychodziło na zewnątrz, widziałam białe niteczki, całą żywą tkankę. Nadal mam w głowie ten widok, nie potrafię się go pozbyć – pisze w pamiętniku.

Stało się dla niej jasne, że mama już z tego nie wyjdzie. Guz w najgorszym momencie przypominał rozmiarem kalafiora.

– Moim celem życiowym stało się bycie przy niej. Inaczej nie potrafiłam. Powroty do domu na weekendy, kiedy T. nie pracował, powodowały u mnie wyrzuty sumienia, kompletnie nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca, nie będąc z nią. Efekt był taki, że wisiałam na telefonie, zapominając o tym, że sama już przecież założyłam rodzinę – wspomina.

Małgorzata, kiedy jej mama zachorowała, dopiero co skończyła licencjat na filologii polskiej, zaczynała studia magisterskie. Wyszła za mąż, znalazła pracę. Ale choroba zatrzymała jej życie prywatne. Poświęciła się opiece nad mamą.

Była dla mnie wszystkim. Moim sercem, przyjacielem, centrum wszechświata. Kimś, bez kogo życie po prostu nie było dla mnie możliwe. Zazwyczaj starałam się być silna, robiłam dobrą minę do złej gry. Nie pokazywałam M. jak bardzo jestem nieszczęśliwa, jak bardzo się boję – pisze.

– Role w moim życiu zmieniły się zupełnie. Nagle byłam odpowiedzialna za M., która w moich oczach poniekąd stała się dzieckiem. Bo przecież, drogie matki Polki, czy swojego dziecka się nie ubiera, nie myje, nie głaska, nie pociesza, nie zmienia mu pieluch? I kochałam M. tak, jak mogłabym kochać swoje dziecko, gdybym tylko je miała. Nie potrafiłam przynależeć już do kogoś innego, a tym bardziej do samej siebie. Nie mogłam być już żoną, przyjaciółką, siostrą. Stałam się chyba tylko córką – dodaje.

Umiera się tydzień

27 czerwca 2014 roku jej mama po raz ostatni wyszła z domu „dla przyjemności”. Były to siedemnaste urodziny starszego syna jej córki. W połowie sierpnia 2014 roku mięsak odkrył swoje najgorsze oblicze. Przerzuty były już tak rozległe, że nie można było nic zrobić.

– Odpadające kawałki ciała powodowały, że każda zmiana opatrunku była niezwykle stresująca. M. nie widziała go już od dawna. Nie chciała patrzeć w lustro, czekała tylko, aż jak najszybciej go zakryjemy. (…) Na zużytych gazach widać było coraz więcej krwi, czegoś w rodzaju białka i kawałki mięsa. Smród był okropny. Robiliśmy wszystko, co zalecał lekarz z hospicjum domowego. Srebro w teorii miało łagodzić nieprzyjemny zapach, nie było jednak sposobu, aby go zniwelować. Nieważne, że właśnie umyłam M., założyłam czysty opatrunek i ubranie. Skur…yn (cenzura redakcji) rozkładał się i sprawiał, że M. po prostu śmierdziała – opisuje Małgorzata.

Niedługo później stan jej mamy był krytyczny. Z domu, który od jakiegoś czasu przypominał hospicjum, trzeba było zabrać ją na pogotowie.

– Nawet kiedy miała na sobie podkoszulek, można było zauważyć, że jej klatka piersiowa nieco się zmniejszyła, a jednocześnie jakby rozeszła. Guz nie był już tak wysoki, ale za to szeroki. Po zdjęciu opatrunku okazało się, że sku…el po prostu się rozlał. Nagle zmiany objęły całą klatkę piersiową i przestrzeń pod pachą. Środek był całkowicie zapadnięty. Wolałabym nie pamiętać tego, co wówczas zobaczyłam. Wolałabym zamykać oczy i widzieć dzisiaj coś innego. Widzę jednak żebra, tak, kości. Widzę sku…syna, który zjadł moją M. żywcem, bez znieczulenia, bez zawahania. Widzę potworną, śmierdzącą górę mięsa, a między nią kości – wspomina.

Grażyna nie wyszła już ze szpitala. Umarła tydzień później. Z każdym dniem mięsak wyglądał coraz gorzej. Wreszcie Małgorzata razem z pielęgniarkami zdecydowała, że nie pozwoli tacie patrzeć już na ciało mamy. Nie chciała, by taką ją zapamiętał.

Jej wspomnienie pokazuje, jak bardzo rak wyniszcza człowieka. Bo jak przyznaje, nagle twoje ciało staje się pożywką dla choroby.

Tak wyglądała ostatnia noc jej mamy: Spostrzegłam, że coś pływa w moczu, jakby brązowe kawałki. Pomyślałam, że pewnie doszło do jakiegoś zakażenia, bo przecież w karcie wyraźnie napisali, że nerki są niewydolne. Poszłam więc do pielęgniarki. (…) Podeszła ze mną do łóżka, spojrzała na worek i położyła swoją rękę na moim ramieniu. Zaczęła mówić nie do końca zrozumiałe dla mnie rzeczy, że to prawdopodobnie kawałki rozkładającej się wątroby lub innych narządów. Je… skur…. Zabierasz ją, gdy jeszcze żyje, gdy jeszcze oddycha.

Wojownicy nie poddają się szybko

Tej nocy Gosia trzymała mamę cały czas za rękę. Co chwila zachodziły zmiany w wyglądzie mamy. Najpierw zaczęła się pocić, potem wszędzie czuć było zapach amoniaku. Chwilę później twarz mamy wyglądała, jakby ktoś nałożył na nią tonę kremu. Miała ataki kaszlu. Po którymś Gosia zobaczyła w maseczce do oddychania „kawałki przypominające wątróbkę drobiową”, były „brązowe i śmierdzące”.

– Kiedyś przeczytałam, że po śmierci ciała mózg żyje nawet do siedmiu minut. Że warto być jeszcze wtedy z bliskimi, że warto do nich mówić. Nie wiedziałam, czy to prawda, nie obchodziło mnie to. Potok słów płynął z moich ust. Obiecałam M., że będę żyła tak, żeby była ze mnie dumna, że spełnię swoje marzenia, że zaopiekuję się tatą. Po około 10 minutach poszłam do pielęgniarki. Powiedziałam tylko: Moja mama umarła – wspomina Małgorzata.

Pisanie miało być dla mnie formą terapii. Przelaniem na papier tego, co wydawało jej się niemożliwe do wypowiedzenia. Próbą zrozumienia, a przede wszystkim pogodzenia się z losem.

– Z perspektywy czasu uważam, że M. była prawdziwą wojowniczką i bohaterką.

Kilkadziesiąt sesji chemioterapii, kilkanaście naświetlań, skomplikowane operacje, strach o własne życie, ból, cierpienie i smród. Podziwiam każdego, kto zmierzył się z tą okropną chorobą, bez względu na to, czy ją wygrał, czy nie. To prawdziwi bohaterowie swojego życia, rycerze w zbroi z własnego ciała, idący na krucjatę z nieznanym wrogiem – pisze.

Słoiki pełne złota!

Nie napiszę nic odkrywczego, że kiedy przyjdzie po nas „Kostucha”, to po tamtej stronie już nic nie będzie nam potrzebne.

Ostatnio żyję z widmem śmierci w mojej rodzinie i najlepszego humoru, to ja nie miewam.

Przypomniała mi się historia z mojego otoczenia, która zdarzyła się kilka lat temu, a nawiązuje do tego, że po drugiej stronie tęczy dobra materialne nie mają już żadnego znaczenia.

Pewna kobieta miała męża, z którym żyła jak pies z kotem. Ona taka trochę hetera, a on uciekał z domu do kumpli.

Przeżyli jednak ze sobą na tyle długo, aż dzieci ich dorosły i poszły w świat, aby budować swoje życie.

Niedługo po tym on zmarł i ona została sama.

W pewnym momencie rozeszła się plotka, że zapoznała mężczyznę już w wieku seniora, który mówił jej, że jest bogaty i ma w słoikach dużo złota.

Wyszła za niego, choć go nie kochała, a tego złota nigdy nie ujrzała.

I znowu darła koty z mężem, że ją oszukał, ale sama sobie była winna, że połasiła się na błyskotki. Doszło do tego, że aby przeżyć, to musiała zaciągnąć wysoki kredyt.

Niedługo po ślubie staruszek umarł, a ją spotkało nieszczęście, gdyż wpadła pod samochód i teraz leży prawie samotna w domu, zdana jedynie na pomoc córki.

Pazerność nigdy nie popłaca, bo i pieniądze szczęścia nie dają.

Wciąż się dziwię ludziom, że dla pieniędzy zdolni są do wszystkiego. Uważają, że są coś warci, jeśli opływają w dobrobyt i niczego im nie brakuje.

Pędzą przez życie za pieniędzmi, najlepszymi samochodami, wielkimi domami, zagranicznymi wycieczkami, a zapominają, że wszyscy jesteśmy śmiertelni i kiedyś przyjdzie nam to wszystko zostawić.

Po co tak się starać, aby mieć wszystkiego w nadmiarze? Po co ranić innych? Po co, kiedy człowiekowi do życia godnego naprawdę – nie wiele potrzeba.

Dziś wsłuchałam się w piosenkę z nutką góralską, zespołu „Zakopower”, w której Karpiel Bułecka dokładnie tłumaczy ludzkości, że przyjdzie czas, że zostawimy na tej ziemi wszystko!

Młodzi tego jeszcze nie pojmują, ale my starsi wiemy, o czym jest ta piosenka i nie o tym, że „Zakopower” namawia nas do chodzenia boso!

Nieużyty frak
Dziurawy płaszcz
Znoszony but

Zapomniany szal
Zaszył się w kąt
Niemodny już

Każda rzecz
O czymś śni
Odstawiona
Jeszcze chce
Modna być
Zanim cicho skona

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso

Zagubiony gdzieś
Parasol, z nim
Czekam na deszcz

Zegar nie wie jak
Bez moich rąk
Ma życie wieść

W wielki stos
Piętrzą się
Odłożone
Każda chce
Żeby ją
Wziąć na drugą stronę

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso

Zamkną za mną drzwi (pójdę boso)
Nie zabiorę nic (pójdę boso)
Zamkną za mną drzwi (pójdę boso)
Nie zabiorę nic

I dopiero gdy zawoła Bóg
To pożegnam wszystkie te rzeczy i znów
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso
Pójdę boso

https://www.youtube.com/watch?v=csSefjNCXn0

„Moje córki krowy” – to bardzo dobry, polski film

Kiedy dorosłe dzieci wyfruwają z domu w świat, jakże często z powodu życiowych spraw te dzieci tracą ze sobą kontakt.

Jedynie ich trzyma dom rodzinny, w którym Matka i Ojciec tworzą ostoję dla rodzeństwa, aby chociaż w święta pobyć razem.

Jakże często te dzieci zapominają o sobie nawzajem, biegnąc przez życie, często niewdzięczne. Robią kariery, mają swoje niepowodzenia i stresy.

Jednak kiedy nagle jedno z rodziców zachoruje, to te dzieci zjawiają się w obliczu ciężkiej choroby i walczą z tą chorobą na równi z lekarzami.

Mam awersję do polskiego kina, bo zawsze w nim jest coś nie tak, co mnie drażni, ale dziś zrobiłam wyjątek.

Obejrzałam polski film pt, „Moje córki krowy” ze świetną obsadą i nie żałuję, że się zdecydowałam na ten film.

Ludzie w sieci piszą, że to marne kino, wymuszone dialogi i po prostu jedna wielka nuda.

Tylko dlaczego ja oglądałam ten film na jednym, wielkim łkaniu, a łzy co chwilę zalewały mi oczy. Musiałam robić sobie przerwy, by dojść do siebie, bo to jest po prostu prawdziwy film o umieraniu i odchodzeniu.

Może opinie o filmie pisali młodzi ludzie, którym śmierć jeszcze w oczy nie zagląda! Może!

 

Starość jest sprawiedliwa – moje kino

Starość jest sprawiedliwa, ponieważ dotyka każdego człowieka, bez względu na to, kim byliśmy i jesteśmy. Niezależnie, czy jesteśmy skromnymi ludźmi, żyjącymi w swoim małym świecie, nie znanymi większej publice, czy ludzi, którzy swoją twarz pokazali w wielu filmach i w swojej artystycznej pracy. Ludzi, którzy dostarczali nam emocji poprzez granie najróżniejszych ról w swoim życiu na planie filmu, czy też deskach teatru. Mowa jest tutaj o wielkich, polskich aktorach, którzy powoli odchodzą od nas, pozostawiając po sobie wielkie, swoje role.

Starość, to taki niemodny temat i w naszej kulturze i sztuce niechętnie pokazywany. Starość, ta obrzydliwa, omijana jest szerokim łukiem, bo współczesny świat ma zapotrzebowanie na piękno i perfekcyjną urodę, bez grama zmarszczek i niedoskonałości. Ludzie nie lubią brzydoty i umierania i takie obrazy są oddalane na bardzo daleki plan, jakby nigdy miałyby nas  dotyczyć. Jednak ona przychodzi i z dnia na dzień straszy nas, że możemy nagle stać się chorzy i niedołężni, a obok nas nie ma nikogo, kto będzie nam w tej starości towarzyszył.

Wczoraj, w te dni refleksji, telewizja wyemitowała film pt. „Jeszcze nie wieczór” – Jacka Bławuta. Bohaterami filmu są mieszkańcy Domu Aktora w Skolimowie. 

Obejrzałam ze łzami w oczach, gdyż temat już mi jest bliski – niestety. Mamy wciąż wspaniałych aktorów, którzy bardzo realnie odegrali swoje role, tak jakby  wszyscy byli mieszkańcami Domu Starości w Skolimowie. Film jest bardziej dokumentem, aniżeli fabułą i ma się wrażenie, że aktorzy są realnymi mieszkańcami tego domu i realnie ze sobą tworzą społeczność, skazaną na zapomnienie i wegetację, aż nie przyjdzie po nich śmierć.

Oglądając, tak sobie pomyślałam, że już nigdy w jednym miejscu nie obejrzymy takiej plejady doskonałych aktorów – od Beaty Tyszkiewcz, po Ninę Andrycz. Nigdy już nie pojawią się oni razem, ze swoim doskonałym, aktorskim warsztatem i kunsztem starej szkoły.

Proszę prześledzić nazwiska aktorów, tych, którzy jeszcze żyją i tych, którzy odeszli zaraz po premierze filmu, a od razu zauważymy, że przychodzi taki czas, kiedy dana rola, jest rolą ostatnią.

Polecam ten film, każdemu, kto chce chwilę podumać i wiecie co? Przeczytałam gdzieś taki komentarz, że aktor w pogoni za rolą, za nagrodami, za docenieniem przez widza i wielkiej pasji grania, gdzieś tam po drodze nie potrafił zbudować rodziny i więzi z bliskimi i przychodzi taki moment, że zostaje na starość całkiem sam. Może i coś w tym jest.

 

OBSADA:

Żyjąca:

Zmarli:

 

A kiedy trzeba będzie pożegnać się z tym światem?

Jako, że latka moje lecą nieubłaganie i w zastraszającym tempie, moją głowę zaprząta coraz częściej słowo – eutanazja. Po przeczytaniu zwłaszcza życzenia naszego polskiego reżysera Krzysztofa Krauzego, który jest ciężko chory na raka i pisze tak: „

Moje prawo do dobrej śmierci nie narusza niczyjej wolności
Jestem za: za eutanazją, za paszportem do „dobrej śmierci”.
W Polsce jest to niewykonalne, a żyją pośród nas ludzie chorzy, bez żadnej nadziei na wyzdrowienie, ale nie dane im jest odejść z godnością, bo rękę trzyma na tym kościół, a rządzący boją się z kościołem zadrzeć. W Polsce podobno 50 % społeczeństwa jest za godnym odchodzeniem z tego świata i uważają, że każdy z nas ma mieć prawo do paszportu na tamtą stronę.
Pewna kobieta, która od lat opiekuje się swoim nieuleczalnie chorym synem, który jest już warzywem, ubolewa, że ratowała swojego syna trzy razy od samobójstwa, bo liczyła na to, że syn jej wyzdrowieje, ale teraz patrząc na swojego dziecko, ogromnie tego żałuje. Męczy się Ona i męczy się jej syn i nic z tym zrobić się nie da w naszym państwie.
Moje zdanie jest takie, że kiedy już nie ma żadnego ratunku i lekarze orzekną, iż zrobili już wszystko, każdy kontaktujący człowiek ma prawo do tego, aby uwolnić siebie od cierpienia i uwolnić swoich bliskich, którzy cierpią i nie mogą już na to cierpienie patrzeć.
Co można dać jeszcze osobie cierpiącej i co można oprócz podawania środków przeciwbólowych zrobić? Umieścić w hospicjum i patrzeć jak w katorgach ich bliski pomału odchodzi. W mękach i niewyobrażalnym odarciu z ludzkiej godności? Ileż było by zgłoszeń, gdyby w kraju dopuszczalna była eutanazja. Z pewnością bardzo wiele, jestem tego pewna.
Przychodzi ksiądz i każe się modlić i modlić, a modlitwa nie przynosi ukojenia, to co można jeszcze zrobić dla osoby cierpiącej w mękach i katorgach? Powinno być ustanowione prawo, iż każdy z nas powinien mieć prawo do godnego odchodzenia, jeśli tylko jest przy zdrowych zmysłach i sądzę, że wcześniej, czy później i w naszym kraju to prawo zostanie ustanowione, bo jest coraz więcej nacisków.
Pan Krzysztof Krauze pisze:

Ja, który chorobę terminalną próbuję zamienić na chorobę przewlekłą, żądam takiego paszportu. I chcę go mieć u siebie w domu. Mam dość tyranii państwa i Kościoła. Chcę być sobą. Bycie sobą to również prawo do niebycia. Prawo, aby odejść godnie – bez wysokich pięter, torów, wanien krwi. Śmierć to czasami jedyne lekarstwo na życie. Chcę mieć do niego prawo. Chcę mieć na nie receptę, niech leży przy łóżku. I nie zawaham się jej użyć. Agonia w torturach z nagrodą w zaświatach? Pozostawiam ten radosny przywilej biskupom. I proszę mnie nie mamić, że cierpienie uszlachetnia. Że jest źródłem mądrości. Cierpienie jest bezcelowe, okalecza, odbiera rozum. Nawet na Krzyżu. Nikt mnie nie namówi, żeby w tym smutnym kraju, jakim jest Polska, dorzucać do puli swoje cierpienie.”
Ileż racji jest w jego słowach i ile solidnych przemyśleń. To nie są słowa rzucane na wiatr. To są słowa błagalne, aby otworzyły się w naszym kraju umysły przesłonięte kołtuństwem i strachem, a ja już wiem, że nie chcę się w razie czego znaleźć w jakimś hospicjum i nie życzę sobie marnowania życia swoich dzieci, kiedy przyjdzie im się opiekować starą matką oplecioną wężami choroby, bo choć ciężko będzie się żegnać z tym pięknym światem, to w imię mojej godności też bym chciała odejść godnie.