Byłam dziś w naszym Urzędzie Miasta, aby załatwić pewną, ważną dla mnie sprawę urzędową. Pracowałam tam, skąd trzy lata temu odeszłam. No więc weszłam do mojego budynku. Niby nic się nie zmieniło, bo na ścianach wciąż te same biała panele, te same płytki na schodach. No może zostały zmienione drzwi do pokoi i wiszą inne tabliczki na drzwiach. No więc weszłam jak do grobowca. Cisza totalna i nie słychać z za drzwi żadnych rozmów, a jeśli tak, to tylko takie same urzędowe, czyli załatwianie petenta, bo petent jest najważniejszy przecież. Kiedyś na najniższym piętrze była postawiona popielniczka dla palaczy i tam, co jakiś czas spotykali się palacze na pogaduszki i chwilę oddechu. Nie ma już tej popielniczki i nie ma żadnych pogaduch. Koniec, do roboty drodzy urzędnicy.
Słyszę, przechodząc się po korytarzu, a może raczej widzę przez uchylone drzwi, że wszyscy siedzą przykładnie w swoich pokojach i ledwie ktoś wysunie nosek ze swojego gabinetu, a w powietrzu czuć następną kampanię wyborczą i wszyscy się boją, aby po, utrzymać swoje stanowisko pracy. Takie czasy, że co cztery lata następuje przesiew i obsadzanie poszczególnych stanowisk swoimi. Czuje się lęk i obawę, aby nie wylecieć ze stanowiska, a więc nie zmieniło się nic. Wchodzę po 40 minutach do gabinetu, gdzie są trzy biurka, ale jedno z urzędniczką, a więc już widać oszczędności, czy źle zaprogramowany wydział.
Załatwiam szybko i pomyślnie, za przyczyną programów komputerowych. Wychodzę zadowolona, mijając urzędnika przepięknie i modnie ubranego, bo w urzędach jest rewia mody i codziennie należy być inaczej, ale modnie ubranym, a więc nic się nie zmieniło.
Odetchnęłam, kiedy do domu wróciłam, a tu za chwilę telefon. Mamo, przyjdę na kawę, bo udało mi się szybciej urwać z pracy. Okej, wstawiam wodę na kawę i czekam. Za 20 minut wpada córka, siadamy. Stawiam kawę z mleczkiem i zaczynamy konwersację.
-Jutro wyjeżdżam do Poznania.
– A po co – pytam.
– Na kolejne studia się dostałam i mam do czwartku zjazd.
– No okej, ale gdzie będziesz mieszkała – pytam.
– W hotelu, sama, ale dam radę.
– Tak długo, a co z małą – dopytuję.
– Będzie w żłobku, a potem zajmie się nią Babcia i Dziadek, bo mój mąż też jedzie na studia, ale do Szczecina – hm, studia siódme, czy ósme – nieśmiało pytam.
– Oj mamo, musimy się dokształcać, bo to zaprocentuje.
– Okej, uczcie się, ale stajecie się niewolnikami współczesnego wyścigu szczurów, a kiedy jesteście razem, jako rodzina, jako rodzice – zwariowaliście chyba, zasmuciłam się, bo kiedyś jednak inaczej było, spokojniej.
A może ja czegoś nie pojmuję, a może wciąż tkwię w czasach, że jedna szkoła powinna wystarczyć na całą karierę zawodową.
Trudno, czasy się zmieniły, ale czy na lepsze?